Żeby jednak nie zostawić ich w trudnej sytuacji, postanowiliśmy pomóc inaczej: udostępniliśmy im na jakiś czas jedno z naszych mieszkań. Zrobiliśmy drobny remont, wszystko wysprzątaliśmy, umeblowaliśmy. Mogą się przeprowadzać i mieszkać w czystym, wygodnym lokum, dopóki ich dom nie będzie gotowy.
A my będziemy żyć własną rodziną, jak dotąd – spokojnie, w zgodzie i harmonii, bez ciągłych uwag i pretensji, bez „dorosłych dzieci”, które zajmują czas, gdy i tak go brakuje. Mąż choćby wziął wolne, żeby pomóc rodzicom w przeprowadzce, a potem spędzić wieczór z nami. Ale nic nie potoczyło się tak, jak planowaliśmy.
Od rana teściowa oznajmiła:
– W dom trzeba dalej inwestować. Pieniądze ze sprzedaży naszego mieszkania i wszystkie oszczędności poszły na działkę i stan surowy. Ale jeszcze potrzeba garażu, piwnicy, ogrodzenia, wykończenia w całym domu, hydrauliki, sprzętu AGD i nowych mebli. My już pieniędzy nie mamy, a kredytów brać nie zamierzamy. Musicie nam pomóc.
Mąż zapytał, co oni wcześniej myśleli – mieli swoje porządne mieszkanie, mogli w nim mieszkać dalej, skoro brakowało środków. Okazało się, iż planowali wprowadzić się do nowego domu razem ze starszą córką i jej rodziną. Przekonali ich, żeby sprzedali mieszkanie i włożyli pieniądze we wspólny dom. Wszystko było dobrze, dopóki zięć nie zażądał dla siebie udziałów – nie tylko w domu, ale i w działce.
Teściowa się sprzeciwiła. A przecież zięć miał rację: mieszkanie było jego, kupione jeszcze przed ślubem. Sprzedałby je, a potem usłyszałby, iż dom nie jest jego, a z tego, co włożył, zostały mu tylko tapety i panele? Tak się nie robi. W efekcie zięć się wycofał, córka go poparła, bo bała się, iż straci męża. I kontakt z rodzicami się urwał.
Potem teściowie poszli do drugiej córki – z propozycją, żeby sprzedała swój dom i dorzuciła się do nowej budowy. Ale ona odmówiła. Swój dom kocha, włożyła w niego serce. Powiedziała im wprost: mogą się do niej wprowadzić na jakiś czas, choćby na stałe, a dom wykańczać powoli, w miarę możliwości. To im też nie odpowiadało. I wtedy przyjechali do syna, czyli do nas.
Tu tkwi cała przyczyna, dlaczego nie chcieli iść do córek, tylko do syna. Bo syn ma kilka mieszkań – można przecież jedno sprzedać. Ucieszyli się, iż wyprowadziliśmy najemców i zrobiliśmy remont. Od razu stwierdzili: mieszkanie wystawimy na sprzedaż, z remontem i meblami pójdzie drożej. Nie trzeba się spieszyć – za cztery miesiące kończycie spłacać kredyt, to będzie mniej formalności z bankiem. No i co z tego, iż to mieszkanie dla wnuczki? Jak podrośnie, będzie z nami mieszkać i się nami opiekować, gdy będziemy starzy.
Za nas wszystko zdecydowali. Za naszą córkę też. Rewelacja! A przecież my z mężem ciężko pracowaliśmy, żeby kupić to mieszkanie, spłacać wyższe raty i szybciej zamknąć kredyt, żeby córka miała swoje, gdy dorośnie. I teraz tak po prostu można to sprzedać?
Mąż od razu powiedział, iż sprzedaży nie będzie. To mieszkanie należy do naszej córki. Rodzicom jasno zakomunikował, iż mogą w nim po prostu mieszkać, a on pomoże w miarę możliwości przy domu, ale nic ponadto. Teściom nasza postawa się nie spodobała. Ale to już ich problem.