7 lipca 2023, piątek
Piotr, zabrałeś węgiel? zapytałam, gdy skręcał ostrożnie, obchodząc znajome dziury na drodze do naszej działki pod Wyszkowem. Ostatnim razem zapomnieliśmy, musieliśmy kupować wszystko na gwałtownie w wiejskim sklepie i zostały tylko wilgotne szczapy, które ledwo się paliły.
Spokojnie, Aniu, jest węgiel, podpałka też, choćby twoje marynowane karkówki czekają w lodówce samochodowej uśmiechnął się, odrywając na chwilę wzrok od drogi. Odpocznij wreszcie. Dwa tygodnie urlopu, cisza, las, śpiew ptaków i twój ukochany trawnik… Całą zimę o nim marzyłaś.
Oparłam głowę wygodnie na zagłówku, przymknęłam na chwilę oczy. Trawnik. To słowo zawsze budziło we mnie dumę i radość. Trzy lata temu, gdy kupiliśmy tę zaniedbaną działkę ze starym, krzywym domkiem po dziadkach Piotra, roiło się tu tylko od pokrzyw i porozrzucanego gruzu. Sama wynosiłam cegły, wyrywałam chwaściska, a potem razem wyłożyliśmy przed domem piękny, zielony trawnik z rolki, taki z górnej półki. Miejsce mojej mocy. Idealny, miękki dywan do poleżenia z książką, cichy kąt na poranną kawę czy jogę. Nie pozwalałam na nim choćby biegać w trampkach, a już nie daj Boże grać w piłkę wystarczyło u nas na pograniczu Podlasia mieć kawałek zadbanej zieleni, ze zaraz połowa rodziny komentowała „ale fanaberia, proszę państwa!”.
Mam nadzieję, iż mama pamiętała podlewać, jak nas nie było… zamyśliłam się na głos. Cały tydzień dochodziło do trzydziestu stopni, a trawa wrażliwa, bez wody usycha.
Oj, Annie, nie przesadzaj. Mama odpowiedzialna, obiecała wpadać co dwa dni. Klucze ma, dom dogląda. Sama się naśmiewała, iż więcej się martwisz o trawę niż o samochód.
Matka Piotra, pani Genowefa Nowak rocznik 1955, kobieta twarda, energiczna, jak to z pokolenia, które pamięta czasy kartkowe. Według niej każdy skrawek ziemi powinien być przekopany i obsiany czymś „pożytecznym”: kartoflami, marchewką, przynajmniej koperkiem. Przez pierwsze dwa sezony moje wizyty kończyły się cichą wojną o każdy metr działki. Genowefa kręciła nosem na „miejskie głupoty” trawnika, ale ostatecznie ustaliłyśmy granice: szklarnia i grządki w rogu były jej, reszta nasza strefa relaksu.
Wjechaliśmy na działkę krótko po czwartej, guma powoli szurała po żwirze. Otworzyłam bramę i już myślałam tylko o tym, jak zaraz zdejmę buty i poczuję pod stopami chłodną, mięsistą trawę…
Ale nie poczułam. Zastygłam.
Walizka z laptopem wypadła mi z ręki na ziemię.
Anka? Po co stoisz jak słup soli? Wstawiaj auto! krzyknął Piotr, ale widząc moją minę, również wysiadł, spojrzał przed siebie… i zaniemówił.
Zamiast zielonego trawnika widniało przed nami czarne pole przekopanej ziemi, pokrytej bruzdami jak na gospodarczym polu pod Radomiem. Resztki drobnych fragmentów rolki trawy sterczały pomiędzy litymi skibami ziemi. Wśród tych bruzd już coś rosło rachityczne sadzonki cebuli, marchewki… Chciało się płakać. Pośrodku tego obrazu zniszczenia, odziana w fartuch i słomiany kapelusz, stała mama Piotra, szczęśliwa niczym kasjerka, która właśnie wygrała w totka.
O, dzieciaki przyjechały! zawołała wesoło. Zrobiłam wam niespodziankę! Ledwo wyrobiłam się przed waszym powrotem.
Dziwnie się oddychało. Przeszłam w milczeniu przez furtkę, zatrzymałam się na skraju mojego teraz już byłego trawnika. Pod nogami walały się sieci z rolki, połamane źdźbła, miejscami świeciła już mokra, ciemna ziemia.
Co to ma znaczyć? mój głos był cichy, ale lodowaty jak lutowy mróz.
A co? Grządki! rozłożyła szeroko ręce Genowefa. Po co ma się marnować tyle miejsca! Tu najwięcej słońca, idealne pod uprawę. Tu cebulka, tam marchewka, a przy altanie cukinie na placki będą, na zapasy! Własne, zdrowe, nie to, co w sklepie.
Mamo… westchnął Piotr zrezygnowany. To był trawnik, z rolki. Przecież płaciliśmy za niego blisko siedem tysięcy złotych trzy lata temu! Cała pielęgnacja…
Siedem tysięcy?! Za trawę?! parsknęła Genowefa. Ale was zrobili w konia, typowi mieszczuchy! Trawa to się w lesie za darmo sieje. A ziemia nie powinna leżeć, tylko ludzi żywić! Widzieliście ceny warzyw ostatnio? A tu macie wszystko swoje. Robiłam z serca, trzy dni przekopywałam, dopóki wy się szwendaliście po Mazurach.
Stałam zmrożona. Patrzyłam na swoje zniszczone marzenia, grudy ziemi, rozrzucone połacie zdewastowanego trawnika i czułam lodowatą wściekłość. To już nie chodziło o uprawy. To była wojna o granice, o szacunek, o prawo decydowania o swoim życiu.
Pani Genowewo… spojrzałam jej prosto w oczy. Miała pani tylko podlewać kwiaty. Prosiłam, żeby nie ruszać trawnika. To nasz dom, nasza działka.
Nie przesadzaj! Mata jeszcze rozum, nic nie wiecie. Przyjdzie ciężka zima podziękujecie za te warzywa. No i czym tu się chwalić przed sąsiadami wszyscy mają ogródki, tylko wy zrobiliście sobie pole golfowe.
Mam to głęboko gdzieś, co mówi sąsiadka powiedziałam ostro. Nie potrzebuję pani cukinii. Piotr, rozładuj bagaże.
Poczekaj, Aniu Piotr próbował mnie złapać za rękę, ale się odsunęłam. Mamo, serio przesadziłaś. Przecież się umawialiśmy: szklarnia jest twoja, reszta to nasza strefa relaksu. Po co tyle krzywdy narobiłaś?
Krzywdy?! zawołała matka, jej twarz zrobiła się purpurowa. Gniłam w ogrodzie przy dwustu na ciśnieniomierzu, a wy mnie teraz strofujecie?! Niewdzięcznicy!
Udała, iż łapie się za serce i opadła teatralnie na ławkę przy ganku.
Weszłam do domu bez słowa. Siedząc w kuchni, trzęsłam się. Zalałam szklankę zimnej wody i wypiłam duszkiem. Byłabym w stanie rzucić czymś ciężkim, ale wiedziałam, iż histeryczna scena byłaby tylko prezentem dla mamy Piotra.
Po chwili wszedł Piotr, zmieszany i przygaszony.
Aniu, ona chciała dobrze. Ludzie wychowani w PRLu… Pusta ziemia dla nich to grzech.
Piotr spojrzałam na niego. To nie kwestia wychowania, tylko szacunku. Uważa, iż jesteśmy jej własnością, nasze rzeczy to jej rzeczy. Przestały się dla niej liczyć nasze wybory.
Pogadam z nią, spróbuję jeszcze raz…
Piotrek, to koniec gadania. Rozmawiamy o tym trzeci rok. Udaje, iż rozumie, a ledwo odwróciliśmy się, rozprawiła się z trawnikiem. Wiesz, ile kosztuje naprawa? Tu nie wystarczy posiać nasion trzeba zdjąć warstwę ziemi, dosypać, zamówić nową rolkę, wszystko od nowa. Znowu kilka tysięcy, miesiąc brudu.
Piotr usiadł, bezradny.
Co proponujesz? Wyrzucić ją?
Nie. Ona ma naprawić to, co zepsuła.
Żartujesz? Ma już 68 lat, sama trawy nie położy.
Niech usunie swoje grządki, zabierze co się da, wyrówna ziemię jak umie. Za nowe nasiona i robociznę zapłaci. Ma oszczędności sama się chwaliła, iż „na emeryturę i dla wnuków zbiera”. My jesteśmy dziećmi, niech nam pomoże odbudować działkę.
Aniu, to trochę okrutne.
Okrutne to przyjechać i zobaczyć zrujnowaną oazę! jeżeli odmówi, tu nie wróci, wymieniam dziś zamki.
Wyszłam na ganek. Genowefa właśnie szeroko gestykulowała przez płot do pani Justyny, naszej sąsiadki. Zobaczyła mnie znów przybrała minę męczennicy.
Pani Genowewo, musimy porozmawiać.
Czego jeszcze? jęknęła. Przynieś mi chociaż wody, już przez waszą złość schnie mi gardło!
Czas na dywagacje o zdrowiu później. Ma pani czas do niedzieli wieczorem.
Na co?!
Żeby wygrabić każde warzywo, wyrównać ziemię, zrobić porządek.
Popatrzyła na mnie, jakbym mówiła po chińsku.
Jesteś normalna? Siedziałam nad tym trzy dni, mam teraz wykopywać wszystko?! Grzech za życia, tyrałam dla dzieci, a wy…
Na współwłasność mamy papiery z Piotrem. Nie wyrażałam zgody na przekopywanie trawnika ani uprawę czegokolwiek bez naszej woli. jeżeli do końca niedzieli nie będzie równo wzywam firmę ogrodniczą. Koszt przerzucę na panią. I koniec odwiedzin na tej działce. Proszę natychmiast oddać klucze Piotrowi.
Piotr! Słyszysz, co ta twoja mówi?! Chce mnie z domu wygnać!
Piotr podszedł. Długo milczał, po czym odetchnął:
Mama… Ania ma rację. Nie powinnaś była tego robić. To jest nasz dom. Chcieliśmy trawnik, a ty wszystko zniszczyłaś.
Ty też przeciw matce?! jęknęła. No to siedźcie sami, ja uciekam!
Sięgnęła po torbę, ruszyła do wyjścia.
Klucze! zawołałam za nią. Porzuciła je ostentacyjnie w piachu.
Proszę bardzo! Niech ten wasz trawnik zarasta tylko perzem!
Trzasnęła furtką. Po chwili usłyszeliśmy silnik taksówki. Poszła do Justyny żalić się i opowiadać, jak to zła synowa kazała wykopywać własnoręcznie zasianą marchew, a syn „rozwodnik na pętli”.
Komu dzwonisz? zapytał Piotr.
Do ogrodnika. Sprawdzę, ile kosztuje usunięcie grządek i odtworzenie trawnika z nowym podłożem.
Wieczór był ciężki. Siedzieliśmy na tarasie, herbata nie miała smaku, dookoła śmierdziało spaloną ziemią.
W sobotę rano usłyszałam skrzypnięcie furtki. Mama Piotra wróciła. Wyglądała na obrażoną, ale już nie bojowo nastawioną. Przeszła cicho przy samych krzakach do szklarni.
Dzień dobry, pani Genowewo. Przyszła pani po swoją cebulę? zapytałam, wychylając się z kuchni.
Pomyślałam… szkoda tej cebuli, taka porządna, odmiana holenderska mruknęła, patrząc gdzieś w bok.
Szkoda. Trawnik też kosztował. Sprawdziłam koszt naprawy. Z wysiewem, podłożem, robocizną około osiem tysięcy złotych.
Genowefa aż zachłysnęła się powietrzem.
Osiem tysięcy za trawę?! Co się z tym światem dzieje…
Takie ceny. Odszkodowanie powinno obciążyć sprawcę zniszczenia. Albo sama porządnie wyrówna pani ziemię, a my dokupimy tylko nasiona (wyjdzie taniej), albo płaci pani za nową rolkę i robociznę.
Ja mam tylko emeryturę! jęknęła.
To grabie, łopata i do roboty. Pani przekopywała, pani zakopuje… To lekcja szanowania czyichś granic.
Piotr dołączył.
Mama, Ania ma rację. Mamy worki, możesz zapakować cebulę i marchew, zabrać do domu, na klatkę czy balkon. Ale rekultywacja działki to już twoje zadanie.
Rozglądała się z nadzieją, iż trafi na jakąś słabość. Ale nie. choćby Piotr był niewzruszony. Szarpiąc nosem, pogodziła się z przegraną.
Dajcie worki. mruknęła. I kawałek wody.
Dwa następne dni przez działkę przewijał się surrealistyczny spektakl. Genowefa, sapiąca i narzekająca na krzyż, własnoręcznie wykopywała cebule i sadzonki, układając wszystko skrzętnie w skrzynkach, przeklinając pod nosem synową. Siedziałam na składanym krześle i czytałam „Cichą noc” Tokarczuk, ale jednym okiem obserwowałam postępy.
Piotr pomagał wynosić worki, czasem rozbijał duże grudy ziemi, ale całą ciężką pracę zostawił matce tak jak prosiłam.
jeżeli ją wyręczysz, Piotrek, uzna, iż może robić, co chce, a ty i tak naprawisz za nią wszystko tłumaczyłam wieczorem. Ten raz musi to wziąć na siebie.
W niedzielę wieczorem na działce była czarna, mniej więcej równa, pusta przestrzeń.
Wystarczy? spytała Genowefa, brudna od ziemi, wykończona, z podkrążonymi oczami.
Obeszłam teren. Daleko do mojego ideału, ale baza pod wysiew była.
Dziękuję, pani Genowewo. Doceniam wysiłek.
Spojrzała na mnie pobłażliwie, przemykając wzrokiem gdzieś w bok:
Nie masz serca, Anka. Zrobiłaś z Piotrka pantoflarza, myślałam, iż z tobą będzie szczęśliwy.
Ja tylko chcę, żeby szanowano nasze zasady. Gdyby zapytała pani, czy można coś posadzić za domem zgodziłabym się. Ale pani zniszczyła to, co było dla mnie ważne. To robi różnicę.
Nie odezwała się już więcej. Wstała, strzepnęła ubranie.
Piotr, zawieziesz mi cebulę do mieszkania?
Jasne skinęłam głową.
Kiedy oddacie klucze?
Spojrzeliśmy na siebie z Piotrem.
Na razie nie, mamo spokojnie powiedział Piotr. Klucze zostają u nas. Sami będziemy przyjeżdżać, podlewać, przywozić cię na działkę, jeżeli będziesz chciała.
Zacięła usta, ale już się nie wykłócała. Chyba zrozumiała, iż przekroczyła granicę, za którą nie ma powrotu do starych stosunków.
Po miesiącu zielone źdźbła trawy zaczęły przykrywać czarne łachy. Wysiałam z Piotrem sportową mieszankę, polewałam codziennie, dmuchałam, chuchałam. Ziemia odżywała.
Genowefa po raz kolejny odwiedziła nas dopiero w sierpniu, na imieniny Piotra. Przywiozła drożdżówkę z własną cebulą, choćby pochwaliła nowy trawnik:
Zielono jak na boisku. Może i dobrze… Mniej się znosi ziemi do domu.
Uśmiechnęłam się i nalałam jej herbaty.
Naturalnie, pani Genowewo. Każdy ma swoje miejsce. Warzywa na bazarze lub w szklarni, relaks tu, na trawniku.
Wojna o działkę była nareszcie zakończona. Blizny po starych ranach jeszcze się nieraz odezwą, ale przynajmniej wiem, iż moje granice już nikt gołą łopatą nie rozmyje.

2 godzin temu





