TAKIEJ CHCĘ UNIKNĄĆ…

6 godzin temu

– Antoni, wpadnij na chwilę! – głos szefa zabrzmiał w słuchawce.
Antoni wiedział, iż znowu się należy lanie. I miał rację.
– Jesteś? Siadaj, Antoni. Znowu zawaliłeś wszystko, masz naganę. I premii kwartalnej się pożegnaj, nie raz cię przecież ostrzegałem! Co się z tobą dzieje? Obiecywałem twojemu tacie, a ty mnie zawiedziesz, ech ty, Antoni Mikołajczak! – Grzegorz Nowak, szef produkcji, machnął ręką z rezygnacją, – Wynoś mi się sprzed oczu, jesteś przecież dorosłym facetem! Zastanów się, Antek, dokąd to zmierzasz? Ani rodziny, ani zainteresowań. Jak sobie dalej poradzisz?
Do domu Antoni jechał podmiejskim PKM. Ludzi jak zawsze nie to, iż usiąść, stać trzeba łokieć w łokieć.
Kolegów z fabryki w domu czekają żony, domowy obiad na stole. A u Antoniego pustka, mieszka sam. I ostatnio tylko jedno marzenie wychylić jednego i walnąć się spać.
Dawniej po robocie wyszli z kumplami, dziewczyny się za nim oglądały.
Teraz wszyscy pożenieni. Nudni, ciągle te same tematy dzieci i żony!
Na swojej stacji ledwo wysiadł babcia z torbami rozłożyła się w drzwiach, nie sposób jej było obejść!
W przejściu podziemnym ciągle ktoś przepycha się łokciem. Wszyscy się śpieszą, śpieszą ale dokąd?
Mając dwadzieścia pięć lat, Antoni też się śpieszył żyć. Dziewczyny się na niego wieszały. Bo i mieszkanie miał wtedy, i na fabryce niezłe zarobki. choćby samochód kupił, choć trochę używany, ale kupił!
Matka mówiła ożeń się, syneczku! Czas leci, a ty marnowałeś go na te wymalowane lalki! O, moja sąsiadka Zosia, dziewczyna jak złoto!
Młoda, domowa!
We wszystkim mamie pomaga, pielęgniarką się uczy, i na ciebie zerka, ja to widzę.
A on jej na to nie potrzebna mi taka, twoja Zosia. Nie w moim guście!
I proszę: pewnie teraz ta Zosia mężowi kotlety smaży z ziemniakami i sałatkę z ogórków kraje z pomidorami. I nie może się doczekać, i dzieci pytają Mamo, a tata kiedy wróci?
A jego nikt nie czeka. Kiedyś tak choćby podobało się Antkowi.
Sam nie pojął, kiedy nastąpił ten moment, iż już najwyższy czas, iż imprezy się przejadły, a on ciągle toczy się po starej koleinie.
Antek wszedł na piętro, wyjął z kieszeni klucz, włożył do zamka nie idzie, co za bzdura? Spróbował jeszcze raz, pokręcił w dziurce od klucza, i
Nagle drzwi otworzył ktoś od środka. Stanęły otworem, a tam matka Antoniego w kwiecistym szlafroku, zarumieniona, – Synku, a ty co, prosto z roboty do nas? Czemu nie zadzwoniłeś? Zmęczony pewnie, wyglądasz na padniętego. Właśnie z tatą do kolacji siadaliśmy. Rozbieraj się, Antosiu, ręce umyj, oj, stary, gdzie jesteś?! Janie, chodź przynajmniej syna przywitać, wiecznie się gdzieś grzebie!
Antoni oniemiał, stanął jak wryty.
Wtedy wyszedł Jan Mikołajczak, – Synu, a ja myślałem, iż dziewczynę do nas przyprowadzisz na oględziny. Chyba z wnukami poczekamy! Sam winien, dureń, dopiero po czterdziestce się ożeniłem. I matka też młoda nie była. Ty nie zwlekaj, ucz się na błędach ojca, w życiu wszystko na czas trzeba robić! Kapujesz?
– Kapuję, tato Antkowi tak zaschło w gardle, iż ledwo wydusił, – Dziękuję wam, tato, z mamą za wszystko, ja zaraz… zapomniałem jednej rzeczy! i Antek jak strzała pomknął po schodach w dół, wypadł z klatki i biegł przed siebie bez oglądania się.
Biegł, aż się porządnie zmachał. W końcu stanął, złapał oddech i z obawą, powoli, rozejrzał się dookoła. Jak to się stało, iż nagle, z PKM, poszedł nie w tę stronę? Zamyślił się, a nogi z nawyku zaniosły go pod stary rodzicielski dom, w którym Antek sam dorastał, zanim się usamodzielnił. Podświadomie wszedł, drzwi chciał otworzyć, ale nie oto chodziło, tylko o to
Antoni się rozejrzał.
Rodzicielskiej pięciopiętrówki nie było.
Na jej miejscu był teraz zieleńczyk
Przecież rozebrali ją ze trzy lata temu. Rodziców Antka nie było zresztą już od pięciu lat.
On sam sprzedał tamto mieszkanie, spłacił swoją hipotekę, odkupił auto, postawił rodzicom pomniki.
Co TO było? Gdzie on się znalazł? Jak to możliwe, iż tak wyraźnie Antek był z powrotem w starym domu, u taty i mamy?
I oni, tacy, jak dawniej! Jakby żywi?
Czyżby
Ostatecznie Antoni, patrząc jak Julia usypia ich rozbrykanego synka przy kołysance o warszawskiej Syrence, uśmiechnął się do siebie, bo te codzienne zamieszania z pieluchami, remontem mieszkania i jej domowym pierogowym eksperymentami okazały się najweselszym cudem, jakiego mógł pragnąć.

Idź do oryginalnego materiału