**Tajemniczy gość w ogrodzie**
Obudził mnie przenikliwy krzyk sąsiedzkiego koguta. „Znowu on!” – pomyślałam z irytacją. Ptak umilkł, ale sen już uciekł, pozostawiając tylko dziwny niepokój. Przewracałam się na skrzypiącym łóżku, czując wilgoć prześcieradła i lekki głód. Poranne światło, sączące się przez wyblakłe zasłony, raziło w oczy, potęgując rozdrażnienie.
Niechętnie wstałam, szczelając się z zimna. Mycie lodowatą wodą ze studni już mnie nie dziwiło, ale zmywanie naczyń w zimnej wodzie wciąż było udręką. Dom cioci Bogumiły, w którym gościłam, nie miał ciepłej wody. Stary, wyniszczony czasem, ale znajomy – każda skrzypiąca deska przypominała o dzieciństwie mojego ojca i cioci. Zbudował go jeszcze dziadek, a każde pomieszczenie tchnęło historią.
Po śmierci dziadków Bogumiła została tu sama. Jej córka wyjechała za granicę, syn studiował w Warszawie. Ja, pragnąc umilić cioci czas i sama zanurzyć się we wspomnieniach, przyjechałam na wieś w drugim tygodniu urlopu. „I mi przyjemnie, i cioci raźniej, no i jakaś tam pomoc” – myślałam, pakując walizkę.
Gospodarstwo nie wymagało wiele. Pięć lat temu tata, Stanisław, zamienił starą piec na gazowy kocioł, ułatwiając życie. Mimo to wciąż tęskniłam za czasami, gdy dom rozgrzewała żywa ogniska, a w powietrzu unosił się zapach drewna. Prace w ogrodzie były lekkie: podlewanie, plewienie – wszystko robiłam z niespodziewanym zapałem, jakby wracając do zapomnianego rytmu.
Wczoraj ciocia wyjechała do sąsiedniej wioski na trzy dni – czy to na stypę, czy na święto, nie pytałam. Bogumiła kazała „doglądać domu”, ale co to znaczy, nie byłam pewna. Zwierząt już nie mieliśmy, mleko i śmietanę ciocia kupowała u sąsiadów. Ogród? Już się przyzwyczaiłam. Można więc poświęcić dzień sobie – spacerom, czytaniu, ciszy.
Wyszłam do ogrodu, zerwałam dojrzałe jabłko i z uśmiechem wciągnęłam świeże powietrze. Wakacje na wsi były niezwykłe. Rok temu wylegiwałam się nad morzem, dwa lata temu podróżowałam po Europie, ale ten stary dom w maleńkiej wsi pod Krakowem był wyjątkowy, bliski. Lekki wiatr przyniósł dziwny dźwięk – jakby szelest albo jęk, przebijający się przez śpiew ptaków.
Zaniepokojona, poszłam w stronę odgłosu. Zajrzałam za szklarnię – nikogo. Obejrzałam warzywnik – cisza. Tylko rudzi sąsiedzki kot zeskoczył z płotu i zniknął w trawie. Przy ogrodzeniu dźwięk stał się wyraźniejszy. Zawahałam się: wyjść na zewnątrz w domowym ubraniu? Machnęłam ręką i przecisnęłam się przez chaszcze pokrzyw. Ogród pełen był jabłoni i grusz, dalej rosły krzewy wiśni i rokitnika, a przy domu kwitła malina i porzeczka.
W gąszczu wiciokrzewu, splątanych z liliami, stanęłam jak wryta. W wysokiej trawie leżał młody mężczyzna. Serce ścisnęło mi się ze strachu.
„Hej…” – przykucnęłam, delikatnie dotykając jego ramienia. „Hej, żyjesz?”
Przewróciłam go na plecy. Oddychał bardzo„Tak, żyję, ale pewnie wyglądam jak upiór po takiej imprezie” – mruknął, otwierając oczy i próbując się uśmiechnąć.