Pamiętają państwo awanturę wokół wypowiedzi prof. Jerzego Bralczyka – tę wywołaną jego stwierdzeniem, iż „zwierzęta zdychają”? Było to zgodne z normą językową, ale niezgodne z dzisiejszą normą społeczną. Podobno miało tak naprawdę zwrócić uwagę na jego nową książkę, czyli wyłącznie posłużyć jako zabieg marketingowy. Być może. Nie chcę tu na nowo odgrzewać tej dyskusji. Język faktycznie zmienia się powoli – ten zatwierdzony przez Radę Języka Polskiego, obowiązujący; formalnie profesor miał rację. I wielu mu ją przyznało, zwłaszcza z pokolenia siedemdziesiąt plus. Ta generacja ma mocno wdrukowany biblijny antropocentryzm, nakazujący człowiekowi czynienie ziemi sobie poddanej. Pytanie, jaki był rzeczywisty sens tego przesłania: czy miał udzielać także przyzwolenia na powszechne zniszczenie? I czy przypadkiem nie wtedy właśnie uruchomiliśmy procesy, które dziś doprowadziły nas do klęski klimatycznej? Podejrzewam, iż ci, którzy o swoich zwierzętach mówią, iż „umarły” lub „odeszły”, a nie „zdechły”, z większą wrażliwością podchodzą do obecnych problemów i wyraźniej dostrzegają pojawiające się zagrożenia dla naszej planety. Poszczególne gatunki fauny i flory wymierają na naszych oczach – adekwatnie jesteśmy na drodze prowadzącej do samozagłady. Na razie jeszcze sobie żartujemy ze zmian w pogodzie, próbujemy szukać dobrych stron w braku zimy, udajemy, iż powodzie to nie efekt naszej rabunkowej polityki i braku wyobraźni, ale prędzej czy później dotrze do nas, iż wszystko zawdzięczamy sobie: i nadmierne susze, i huragany, i trzęsienia ziemi, i wodę, która nas zalewa.
A mi umarł kot i trudno było się z tym pogodzić. Swoją chorobę ukrywał (jak to kot), a kiedy już nie dał rady udawać, iż nic mu nie jest, było za późno na pomoc. I trochę kotu zazdrościłam, bo nikt nie namawiał mnie do uporczywego leczenia, a wręcz przeciwnie: uświadomiono mi, iż zgadzając się na nie, przedłużyłabym jedynie jego cierpienie.

fot. D. Stube
Najbardziej na świecie boję się bólu. Najbardziej na świecie nie chciałabym być do życia przywiązana rurkami, wspomagaczami, aparaturą. Przypomniała mi się sztuka Mateusza Pakuły „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”, jakiś czas temu pokazywana w Teatrze TVP. Przypomniało mi się „Prawo wyboru” z Teatru Nowego w Poznaniu…
No, ale do dyskusji o ludzkim umieraniu jeszcze nie dojrzeliśmy. Nie jest ona możliwa w kraju, w którym nie da się bez skrajnych emocji rozmawiać o prawach kobiet i w którym prawo do aborcji ciągle pozostaje w sferze politycznych przetargów. Dobrze, iż chociaż spokojnie mówimy już o medycynie paliatywnej i coraz bardziej doceniamy jej znaczenie.
Jak się okazuje, empatyczne traktowanie zwierząt nie narodziło się wraz z ponowoczesnością, jak twierdzą niektórzy, z przekąsem przy tym dodając, iż to rodzaj „mody”; dowody na „ludzkie” ich traktowanie odnaleziono niedawno w Egipcie [chodzi o społeczność Berenike] w grobach sprzed dwóch tysięcy lat, odkrytych przez zespół dr hab. Marty Osypińskiej z Uniwersytetu Wrocławskiego – świadczą one o troskliwym opiekowaniu się psami i kotami zarówno za życia, jak i po śmierci… „Świetnie zachował się szkielet dużego psa – opowiadała jakiś czas temu archeolożka, Joanna Bujakiewicz (Gazeta Wyborcza 15.02.2025) – który zmarł na raka kości.

fot. D. Stube
Pies został przepięknie, z wielką troską pochowany, bo owinięto go najpierw w matę pięknie tkaną z liści, a potem przykryto przepołowioną amforą, która pełniła funkcję jakby sarkofagu. Co ciekawe, mamy też dużo innych zwierząt, szczególnie kotów, które mają mnóstwo wyleczonych chorób. (…) Gdy umierały, chowano je z największą czułością.
Owijano w piękne tkaniny, układano jak do snu” – dodaje. Zatem nie staliśmy się nagle „dziwacznie” nadwrażliwi na los czworonogów, raczej przez wieki uczyliśmy się wobec nich obojętności. Choć, oczywiście, zawsze były takie miejsca, gdzie traktowało się je z uczuciem, gdzie były częścią rodzinnej społeczności.
Kiedy kot mi umarł i wiadro łez już się przelało, przyszło zaproszenie na premierę do Teatru Muzycznego. Pomyślałam, iż skoro zawsze lubiłam musicale, to może dzięki temu najnowszemu na moment uda mi się wyłączyć płaczliwe myślenie, może zniknie, choć na chwilę, zafiksowany obraz w mojej głowie. Wiedziałam, iż będzie zabawnie, iż muzyka zmusi nogi do tupania w rytm tego, co zabrzmi, bo „Avenue Q” to rzecz dobrze znana miłośnikom gatunku: w 2004 roku została uznana za najlepszy musical sezonu (nagroda Tony), wszędzie święciła triumfy, także na londyńskim West Endzie, a gdy trafiła do Polski, recenzenci nie mogli się jej nachwalić. Polska prapremiera odbyła się 4.10.2014 roku w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Od 8 lutego jest w repertuarze teatru poznańskiego.
Licencja – wiadomo – dopuszcza tylko pewne zmiany w określonym schemacie, można na przykład wykluczyć step broadwayowski, odrobinę zmienić choreografię, scenografię czy kostiumy. Najwięcej swobody ma jednak tłumacz libretta, bo może tekst uaktualnić, dołożyć lokalne odniesienia; przekłada nie tylko słowa, ale i sensy.

fot. D. Stube
Jan Czapliński zrobił to po mistrzowsku. Już w wersji gdyńskiej. A teraz dołożył kontekst poznański i… społeczno-polityczny. Zrobiło się „śmieszno i straszno”. Dlaczego „straszno”? Bo na przykład otwarcie się tu mówi o wszechobecnej poprawności politycznej narzucającej powszechną hipokryzję: publicznie wygłaszamy to, czego się od nas oczekuje, a w zaciszu domowym ujawniamy poglądy prawdziwe…
Zatem mamy w polskiej wersji (w amerykańskiej zresztą też) rzecz o naszej dwulicowości, choć nie tylko o tym to jest, rzecz jasna. Lalki pozwalają na „mrugnięcie okiem”, dopuszczają większą swobodę w wyrażaniu myśli i mniej kontrolowane zachowania; nie są ze świata ludzi, nie są ze świata rzeczywistego, łatwiej więc „przełknąć” każdą „żabę”. Jak w bajce. Ale to zaleta pomysłu oryginalnego, tego amerykańskiego – został opisany wystarczająco dokładnie po prapremierze, więc nic nowego tu nie wniosę. Dodać tylko bym chciała, iż aktorki i aktorzy z poznańskiego Teatru Muzycznego z animacjami poradzili sobie zaskakująco dobrze, a Anna Lasota wręcz fantastycznie: tak się zespoiła ze swoim muppetem, jakby wyszła na moment z Teatru Animacji. Jej Ludka rozsadzała wręcz scenę. Pomysł na poprowadzenie roli, taniec, śpiew, osobowość sceniczna, wszystko tu się zgrało i zadziałało jak trzeba: trzy wyjścia i wszystkie zapamiętane! Ba, mija czas, a ja ciągle o Ludce myślę i dla niej samej jeszcze raz wróciłabym na widownię…
Można by wzruszyć ramionami i powiedzieć: „skoro to Teatr Muzyczny, to śpiew i taniec na odpowiednim poziomie są podstawą tutejszego aktorstwa”. Prawda. Ale wiadomo, rzemiosło to rzemiosło, a jeżeli pojawi się coś jeszcze, mówimy o artyzmie, o sztuce. I tu się tak właśnie stało.

fot. D. Stube
W obsadzie premierowej słabych ról nie było. Wszystko toczyło się sprawnie, lekko, z humorem. I nie został w tych popisach muzycznych, tanecznych, wokalnych, zagubiony sens całości, a to ważne. Wytknięto nam precyzyjnie (i inteligentnie) nasze głupie myślenie, głupie zachowania, stereotypy, w które daliśmy się wtłoczyć, albo w które sami się wpakowaliśmy.
I trochę tak „zapachniało” Gogolem. Pamiętają państwo finał „Rewizora”? Tak, tak – tę frazę: „Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie”? No więc właśnie taka refleksja przyszła mi do głowy, kiedy ucichły oklaski. Zasłużone i długie. Zaczęłam myśleć o tym, iż faktycznie „każdy z nas jest małym rasistą”, iż bardzo trudno młodym ludziom marzyć o przyszłości w czasach, kiedy coraz większym problemem stają się praca i mieszkanie, kiedy trzeba ciągle się gimnastykować, aby związać koniec z końcem, miłość się nie udaje, światem rządzą mody i skrajności emocjonalne, a motywować nas do dalszych działań powinno już tylko jedno (jeszcze raz przytoczę cytat ze spektaklu): „Pomyśl o tych wszystkich ludziach, jak się ucieszą, kiedy zobaczą, jak sobie spaprałeś życie”. Masakra…
Ale o kocie na chwilę zapomniałam. Reset więc się udał. Refleksje to bonus dodatkowy.


