STRAŻNIK ZMIERZCHU

polregion.pl 7 godzin temu

*Mówię do ciebie tak, jakbym opowiadał historię przy kawie, ciepło i po prostu…*

Nazywam się Stanisław, choć wszyscy we wsi mówią na mnie dziadek Staś. Mam siedemdziesiąt dwa lata, a moje życie, jak życie wielu starych ludzi, to powtarzające się rytuały i wspomnienia. Mieszkam sam w drewnianym domu na skraju lasu, na Podlasiu, gdzie mgła wciska się przez szpary w ścianach, a wiatr świszcze między sosnami jak stara, zapomniana pieśń. Pięć lat temu moja żona, Halina, odeszła cicho pewnej zimowej nocy. Od tamtej pory czas stał się dłuższy, cięższy, a noce chłodniejsze.

Dzieci wyjechały daleko, za swoimi marzeniami i obowiązkami. Na początku dzwonili czasem, potem rzadziej, aż w końcu zapanowała cisza. Nie mam im tego za złe życie toczy się dalej, nie oglądając się za siebie, a człowiek uczy się traktować nieobecności jak część krajobrazu. Ale bywają dni, gdy samotność jest jak za gruby kożuch dusi i przygniata ramiona.

Mój dom jest skromny, taki, co skrzypi przy każdym kroku i przechowuje echa głosów, które kiedyś go wypełniały. Ogród, który za czasów Haliny tonął w kwiatach, teraz to dzikie królestwo, gdzie wysoka trawa i polne kwiaty walczą o odrobinę słońca. Lubię siadać na ganku o zmierzchu, z kubkiem herbaty w dłoniach, i patrzeć, jak las powoli pogrąża się w mroku. Czasem zamykam oczy i słucham śpiewu ptaków, szumu wiatru, dalekiego szczekania psa z sąsiedztwa.

Pewnego wieczoru, gdy powietrze pachniało wilgotną ziemią, a niebo zabarwiło się na pomarańczowo, po raz pierwszy zobaczyłem lisa. Był chudy, z nastroszonym futrem i żebrami widocznymi spod skóry, pysk miał umazany błotem. Grzebał w workach ze śmieciami, które zostawiłem przy furtce, poruszał się ostrożnie, jakby bał się, iż go wypłoszę. Stałem nieruchomo, obserwując go z daleka. Nie czułem strachu ani złości tylko dziwną ciekawość.

Nie przegoniłem go. Wręcz przeciwnie tej nocy, gdy przygotowywałem sobie kolację, odłożyłem kawałek chleba i trochę wczorajszego mięsa, zostawiając je na skraju ogrodu. Poszedłem spać, zastanawiając się, czy wróci. I wrócił. Następnego dnia, i kolejnego, i jeszcze następnego. Każdej nocy, gdy słońce chowało się za horyzontem, a chłód wkradał się przez okna, lis pojawiał się bezszelestnie, siadał kilka metrów od domu i czekał na swój posiłek.

Na początku nie rozmawialiśmy no bo jak, lisy nie mówią, a ja i tak nie miałem wiele do powiedzenia. Z czasem jednak zacząłem do niego mówić. Opowiadałem mu proste rzeczy: jaka jest pogoda, co mi się śniło, co mnie tam ak

Idź do oryginalnego materiału