Sprzątaczka kupiła tajemniczy drobiazg, który zaskoczył ją w domu…

1 tydzień temu

W służącej zakupionej od Cyganki dziwnej błyskotce czekała niespodzianka…

W sercu wojewódzkiego miasta, zwykle tętniącego życiem, tego dnia panowała złowroga, niemal mistyczna cisza. Ani wiatr nie szeleścił liśćmi, ani ptaki nie świergotały na gałęziach — jakby samo miasto wstrzymało oddech. Tylko samotne kroki Albiny, młodej matki, przerywały tę przytłaczającą ciszę, odbijając się echem po pustych ulicach. Przed sobą pchała wózek, w którym spał jej syn — delikatny, blady, ale tak drogi Nikodem. Każdy krok wymagał wysiłku, nie tyle z powodu zmęczenia, ile ciężaru gniotącego serce. Nie mieli wyboru — lek, bez którego chłopiec nie miał szans, czekał w aptece, a Albina spieszyła się, jak na wezwanie.

Pieniądze na leczenie znikały jak mgła. Zasiłek, zarobki męża Wiktora — wszystko pochłaniała otchłań rachunków. I tak było za mało. Trzy miesiące wcześniej lekarze postawili diagnozę, od której krew ścinała się w żyłach: rzadka, agresywna choroba wymagająca natychmiastowej operacji za granicą. Bez niej Nikodem zostałby kaleką. Wiktor, bez wahania, wyjechał do pracy w odległym mieście, zostawiając żonę samą w walce o życie syna.

W końcu Albina zatrzymała się przy małym kiosku na skraju parku, gdzie sprzedawano wodę mineralną. Pragnienie paliło ją jak ogień. Do domu było jeszcze prawie dwa kilometry, a siły już ją opuszczały.

— Zaczekaj, kochanie, zaraz wrócę — szepnęła, muskając dłonią czoło śpiącego chłopca.

Pobiegła do kiosku, kupiła wodę i wróciła po chwili — ale świat runął jej na głowę. Wózek stał na miejscu, ale w środku… pustka. Nikodema nie było.

Serce wyskoczyło jej z piersi. Krzyknęła, upuściła butelkę — szkło rozbiło się jak jej nadzieja. Biegała w przód i w tył, zaglądała pod ławki, wołała syna, ale odpowiedziała jej tylko cisza. Gdzie on jest?

Gdyby tylko spojrzała wcześniej, zobaczyłaby ją — starą Cygankę w jaskrawym chuścinie, o przenikliwym spojrzeniu, która śledziła ją spod kasztanów. Gdy Albina kupowała wodę, Zemfira, niczym cień, podkradła się do wózka, porwała chłopca i zniknęła w drzwiach autobusu, który natychmiast odjechał, zabierając ze sobą cudze szczęście.

Łzy płynęły strumieniami. Drżącymi palcami Albina wybrała 112, potem numer męża.

— Witek… Witek, zgubiłam Nikodema! — łkała, ledwie powstrzymując histerię. — Odwróciłam się tylko na chwilę! A gdy wróciłam, już go nie było!

Tymczasem setki kilometrów dalej, w zardzewiałej *Syrence*, której silnik terkotał jak serce wściekłego zwierza, Zemfira triumfowała.

— Patrz, Kamil, jaką dziś zdobycz mam! — chwaliła się, rozwijając kocyk, w którym spał Nikodem.

Kamil, jej syn, zmarszczył brwi:

— Matko, oszalałaś? A jeżeli są kamery? jeżeli policja zacznie szukać?

— Jakie kamery w tej głuszy? — prychnęła Zemfira. — Tylko drzewa i krzaki… nikt nic nie widział.

Nie lubiła Nikodema. Nie pragnęła dzieci. Po prostu — jak wrona widząca błyszczący guzik — nie mogła przejść obojętnie. Miała w sobie zakorzenioną od pokoleń chęć brania, co się da, i wykorzystywania. A ten chłopiec — słaby, chory — był idealnym narzędziem. Stałby się żebrakiem, a ludzie, wzruszeni jego łzami, rzucaliby pieniądze.

— Rób, jak chcesz — mruknął Kamil, wciskając gaz. Samochód pomknął, zabierając dziecko w świat bez litości.

Dom, do którego przywieziono Nikodema, przypominał opuszczoną chatę na cygańskim osiedlu. Czekała tam Złota — synowa Zemfiry, kobieta o zmęczonych oczach i zgorzkniałym sercu. Była inna: nie wróżyła, nie żebrała, handlowała starociami na targu.

— Co to? — szepnęła, patrząc na chłopca.

— To twój prezent, córko — uśmiechnęła się Zemfira. — Jutro weźmiesz go pod kościół, będziesz prosić o jałmużnę.

— Ale… jeżeli przyjdą policjanci? jeżeli zapytają o dokumenty?

— Powiesz, iż urodziłaś w domu, nie byłaś w szpitalu — wtrącił teść, starzec o żarzących się oczach. — Nie ma papierów — i koniec.

Mąż Złotej, Arsen, tylko wzruszył ramionami. Było mu wszystko jedno.

A w mieście Albina i Wiktor tracili rozum. Przeszukali każdy zakamarek, rozlepili setki plakatów, błagali o pomoc. ale Nikodem zdawał się przepaść na zawsze.

Zemfira zacierała ręce, marząc o zyskach. Nie wiedziała, iż chłopiec prawdopodobnie nie dożyje tygodnia. Jego organizm był na krawędzi.

Lecz Złota — choć bała się — widziała wszystko. Słyszała, jak chłopiec jęczy przez sen, jak charczy, jak blednie z dnia na dzień. Pewnej nocy, potajemnie, zabrała go do zaufanego lekarza.

— To jego ostatnie dni — powiedział doktor. — Bez operacji nie przeżyje.

To był cios. Nie mogła patrzeć, jak umiera niewinne dziecko.

Wtedy los zesłał jej Łukasza — jej pierwszą miłość. Kiedyś marzyli o wspólnym życiu, ale rozdzieliła ich dola. Teraz, spotkawszy się po latach, zrozumieli — to szansa.

Potajemnie planowali ucieczkę. Chcieli zostawić Nikodema pod drzwiami szpitala, byle tylko wyrwać się spod władzy Zemfiry i ArI gdy Złota w nocnej ciszy otworzyła drzwi, by wraz z Łukaszem i Nikodemem uciec w nieznane, okazało się, iż cała osada śpi głęboko, a los wreszcie się do nich uśmiechnął.

Idź do oryginalnego materiału