Dzisiaj znowu pomyślałam o mojej decyzji. Moja córka Kinga ciągle nie może zrozumieć, jak mogłam się na to zdecydować. „Mamo, ale tam będziesz zupełnie sama na tej wsi, nie boisz się?” – pytała z niepokojem. Uśmiechnęłam się tylko. „Wszędzie są ludzie, Kochanie. I tam znajdę przyjaciół, nie martw się. A ty zawsze możesz mnie odwiedzać. Do miasta już na pewno nie wrócę. Czekałam na tę emeryturę jak na nagrodę. I dom znalazłam porządny, choćby na raty. Czy to nie cud?”
Byłam w wyśmienitym humorze. Spełniło się moje marzenie o domku na dolnym Śląsku, niedaleko Wrocławia. A poza tym był jeszcze jeden powód, dla którego chciałam wyjechać. Kinga skończyła już trzydzieści lat, a wciąż nie mogła znaleźć sobie męża. Postanowiłam więc zostawić jej mieszkanie w mieście – może wreszcie urządzi swoje życie.
„Rządzisz tu sobie, a ja będę wpadać w odwiedziny, kiedy przyjadę na targ albo po zakupy” – przytuliłam Kingę mocno, zanim wsiadłam do autobusu, który miał mnie zawieźć prosto do mojego wymarzonego domu.
Na wsi zadomowiłam się błyskawicznie. Wcale nie tęskniłam za miejskim mieszkaniem, bo i tak większość czasu spędzałam wcześniej na działce, którą sprzedałam, bo stała się niepotrzebna. Wieś była przyjemna – miałam sklep, autobus do miasta, a choćby przychodnię i bibliotekę.
„Prawda, iż pięknie?” – mawiałam często głośno do siebie, przeciągając się rankiem na ganku. Sąsiedzi okazali się życzliwi, od razu oferowali pomoc, ale odmawiałam. Chciałam robić wszystko sama.
Przez pierwsze miesiące często przyjeżdżała Kinga, która nie mogła się przyzwyczaić do mojej nieobecności i martwiła się o mnie. Żartem mówiąc, przez tyle lat żyłyśmy niemal w jednym pokoju, a teraz miała założyć rodzinę, by mnie nie zawieść. Tak jej powtarzałam.
Wiosna była ciepła i wilgotna.
„To dobrze” – mawiał mój sąsiad, siedemdziesięcioletni emeryt Stanisław Wojciechowski. – „W wilgotną ziemię siać – to samo zdrowie. Będzie urodzaj.”
A ja nie tylko uporałam się z ogródkiem, ale i wprowadziłam kury i kaczki, bo obora była w dobrym stanie.
Czułam się, jakbym miała skrzydła. O świcie wychodziłam do ogrodu, karmiłam drób, otwierałam szklarnię, plewiłam grządki, a mój miejski kot, Brysio, dreptał za mną krok w krok, z zaciekawieniem patrząc na koguta i kwoki.
„Nic się nie martw, Brysiu, dobrego człowiek gwałtownie się uczy. Widzę, iż już czujesz się jak pan tych włości.”
Wkrótce dołączyła do nas bezdomna suka, Kicia, która wcześniej tułała się po wsi, żywiąc się tym, co ludzie dali. Z litości zaczęłam ją wpuszczać na podwórko i w końcu została na dobre, patrząc na mnie wdzięcznymi oczami, gdy rano nakładałam jej do miski kaszę z resztkami mięsa.
Kicia zamieszkała pod gankiem, a potem Stanisław, na moją prośbę, zbudował jej ocieplaną budę.
Wieś gwałtownie zaczęła mówić o mnie jak o dobrej i zaradnej kobiecie, uśmiechając się, gdy mnie mijali. Kinga jednak długo nie mogła się przyzwyczaić, jakby czuła się winna.
„Jak ja ci się odwdzięczę, mamo?” – pytała, gdy przyjeżdżała na weekendy.
Ale gdy poznała swojego Marka, zrozumiała mój gest. Wyszła za mąż, a rok później urodziła córeczkę, Zosię.
„Właśnie tak mi się odwdzięczyłaś” – śmiałam się, tuląc wnukę. – „Nasz ród trwa! Wnusia, jakie to cudowne… Będziecie przyjeżdżać na lato, a ja kupię kozę, żeby Zosia piła zdrowe mleko.”
Tak mijały lata, a ja stałam się prawdziwą wiejską gospodynią. Kinga z mężem przyjeżdżali, by pomóc w ogrodzie, wykąpać się w naszej bani i zabrać przetwory.
Czasem pytała:
„Nie męczy cię to wszystko? Wiesz, lata już nie te… A my tylko na chwilę, oboje pracujemy, Zosia niedługo pójdzie do szkoły.”
„Jeszcze daję radę” – odpowiadałam. – „A jak już nie będę mogła, to zmniejszę stadko. Ale co ja bym tu bez nich robiła? W okno bym gapiła? A tak to weselej…”
Gdy wiek zaczynał dawać się we znaki, bólem nóg i różnymi dolegliwościami, wciąż nie mogłam rozstać się z kaczkami i kozą. Zostawiłam je dopiero po osiemdziesiątce, zostawiając tylko kury. Brysia i Kici nie było już przy mnie – odeszły, jak to bywa. Ale znowu zjawiły się dwie porzucone kotki, które znalazły schronienie u mnie.
„Proszę, nie bierz już więcej zwierząt” – prosiła Kinga. – „Ja i tak ledwo daję radę do ciebie dojeżdżać. A sama też nie młodnieję, już niedługo moja emerytura.”
Z Markiem nie wyszło. Rozwiedli się, gdy Zosia skończyła liceum i wyjechała na studia do Warszawy. Ale ojciec pomagał jej finansowo, a Kinga oddawała wszystko, co miała, na edukację córki. Zosia po studiach została w stolicy, wyszła za mąż.
I tak Kinga znowu została sama w mieszkaniu. Rzadko odwiedzała ją Zosia z mężem – mieli swoje życie.
Ja zaś chodziłam już z coraz większym trudem. Ogrodem z Kingą zajmowałyśmy się coraz mniej, a za każdym razem, gdy przyjeżdżała, namawiała mnie, bym wróciła do miasta.
„No i co, zdecydujesz się ze mną pojechać? Tam masz szpital pod nosem, swój pokój czeka, a ja przestanę się martwić” – przekonywała.
Ale ja nie chciałam wracać.
„Po co mam ci zawracać głowę, córeńko? Może jeszcze kogoś poznasz, jesteś przecież wciąż młodą kobietą. A ja nie będę żyć wiecznie, i dobrze. Tu jest mi najlepiej! I wiem, iż najlepsze lata spędziłam właśnie tu, w tym domu.”
Kinga musiała się pogodzić z moją decyzją, choć rozumiała mnie całym sercem.
Gdy do jej pięćdziesiątych piątych urodzin zostały dwa miesiące, powiedziała mi:
„Zaczekaj jeszcze trochę, przejdę na emeryturę i przyjadę. Zrobimy porządki, ogród, remont.”
Ale nie doczekała. Kinga przyjechała na wezwanie sąsiadów – zasnęłam i nie obudziłam się już. Sąsiedzi znaleźli mnie w ł”Kinga spojrzała na dom pełen wspomnień, na koty wygrzewające się w słońcu i na stary jabłoniowy sad, po czym westchnęła cicho, wiedząc, iż nigdy już stąd nie odejdzie.”