Ślubna kolumna ledwo zdążyła zahamować przed psem. Ale kto by się spodziewał…

polregion.pl 4 tygodni temu

Ślubna kolumna ledwo zdążyła zahamować przed psem. Ale kto by pomyślał.
Boże, tylko nie spóźnić się! Zuzanna po raz trzeci w ciągu ostatnich pięciu minut spojrzała na zegarek. Piotr, na pewno zdążymy?
Kierowca limuzyny uspokajająco uśmiechnął się w lusterku wstecznym:
Nie martw się, Zuzanno. Jedziemy zgodnie z harmonogramem.
Harmonogram. To słowo już jej obrzydło. Ostatnie dwa miesiące tylko o nim mówili. Czas ceremonii, plan sesji zdjęciowej, porządek przyjęcia wszystko rozpisane co do minuty.
Marek, jej narzeczony, nalegał, by ich ślub był idealny. Żadnych opóźnień, żadnych błędów. Zawsze lubił, gdy wszystko szło zgodnie z planem. Może to przez jego pracę jako dyrektora finansowego tam bez ścisłego harmonogramu ani rusz.
Zuzanna spojrzała na Marka. Siedział obok, wpatrzony w telefon pewnie po raz kolejny sprawdzał, czy wszystko idzie zgodnie z planem.
Dziwne. Gdy poznali się trzy lata temu, wydawał się zupełnie inny. Bardziej żywiołowy, może?
Ich pierwsze spotkanie było zupełnym przeciwieństwem planowania. Spóźniała się do pracy i przypadkiem wpadła na niego w drzwiach kawiarni, zalewając jego białą koszulę kawą. A on zamiast się wściec, roześmiał się i zaproponował, by wypili jeszcze jedną filiżankę razem.
Zuzanna uśmiechnęła się na to wspomnienie. Jak dawno to było.
Pisk opon przerwał ciszę. Zuzannę gwałtownie rzuciło do przodu dobrze, iż pas bezpieczeństwa ją przytrzymał.
Co się stało?! krzyknęła przerażona.
Pies wybełkotał kierowca. Wyskoczył na drogę. Nie zdążyłem.
Serce zamarło jej w piersi.
Zuzanna wyskoczyła z samochodu, ignorując krzyk Marka: Gdzie lecisz? Suknia się pobrudzi!
Na asfalcie, tuż przed maską limuzyny, leżał duży, rudobrązowy pies. Nie poruszał się.
O Boże szepnęła Zuzanna, podbiegając bliżej. Czy on żyje?
Kierowca ukląkł obok psa:
Oddycha. Ale jest nieprzytomny.
Trzeba natychmiast do weterynarza!
Zuzanno Marek położył jej dłoń na ramieniu. Nie mamy na to czasu. Ceremonia za czterdzieści minut.
Jak możesz tak mówić?! odwróciła się gwałtownie. Tu żywe stworzenie może umrzeć!
Nic mu nie pomożemy. Czekają na nas goście, urzędnik.
Mam w nosie urzędnika! w oczach Zuzanny błysnęły łzy. Nie możemy po prostu odjechać!
Tymczasem pozostałe auta kolumny też się zatrzymały. Goście zaczęli wysiadać, gromadząc się wokół.
Co się dzieje?
Dlaczego stoimy?
Jezu, pies! Biedactwo.
Głosy zlały się w gwar. Ktoś proponował wezwać weterynarza, ktoś nalegał, by jechać dalej.
Piotrze Zuzanna zwróciła się do kierowcy. Znasz najbliższą lecznicę?
Kilka kilometrów stąd. Ale
Żadnych ale! Musimy go zawieźć!
Zuzanno! Marek złapał ją za łokieć. Opanuj się! To nasz ślub!
Właśnie, ślub! wyrwała rękę. Dzień, w którym dwoje ludzi przysięga kochać i wspierać się nawzajem. Dzień, w którym obiecują być razem w zdrowiu i chorobie. A ty chcesz zostawić umierające zwierzę dla jakiegoś harmonogramu?!
Wtedy z boku rozległ się krzyk:
Burek! Burek!
W ich stronę, ciężko dysząc, biegł starszy mężczyzna. Jego siwe włosy były rozczochrane, okulary zsunęły się na czubek nosa.
Burku, mój chłopcze upadł na kolana obok psa. Co ty narobiłeś? Mówiłem, żebyś nie uciekał.
Jego dłonie drżały, gdy gładził rudą sierść.
To pański pies? cicho spytała Zuzanna.
Tak starzec podniósł na nią łzawione oczy. Został mi tylko on. Po śmierci żony Tylko Burek trzymał mnie przy zdrowych zmysłach.
Znów pochylił się nad psem:
No czego ty, głuptasie? Po co leciałeś na drogę?
Zawieziemy go do weterynarza stanowczo powiedziała Zuzanna. Piotrze, pomożesz?
Kierowca kiwnął głową i ostrożnie uniósł Burka. Pies był ciężki ze trzydzieści kilo. Jego bezwładne łapy i odrzucona głowa zmroziły Zuzannę strachem.
Trzeba coś podłożyć zorientowała się, rozglądając.
Ktoś z gości podał koc:
Proszę, niech pan weźmie. Tylko ostrożnie.
Rozłożyli koc na tylnej kanapie limuzyny, a potem we czwórkę Piotr, Zuzanna, Marek i pan Jan ostrożnie przenieśli psa. Jego ruda sierść wydawała się nienaturalnie matowa w świetle wnętrza.
Burku, mój dobry chłopcze szeptał staruszek, głaszcząc psa drżącymi rękami. Tylko nie odchodź.
Zuzanna usiadła obok, układając głowę Burka na swoich kolanach.
Śnieżnobiała suknia ślubna momentalnie pokryła się rudymi włosami, ale choćby tego nie zauważyła.
Piotrze, ruszamy! rozkazała. Tylko ostrożnie na zakrętach, proszę.
Przez całą drogę do lecznicy Zuzanna nie przestawała głaskać psa, przesuwając palcami po miękkiej sierści. Czuła nierówne bicie jego serca, widziała, jak drgają łapy.
Trzymaj się, mały. Już prawie jesteśmy. Tylko się trzymaj.
Pan Jan cicho pochlipywał obok, ocierając łzy drżącą dłonią.
Niech się pan nie martwi Zuzanna wolną ręką ścisnęła jego dłoń. Wszystko będzie dobrze. Zdążymy.
Poczuła, jak Marek, siedząc z przodu, odwrócił się i spojrzał na nią uważnie. W jego wzroku było zdziwienie i podziw. Ale teraz nie miała na to głowy.
Burek nagle lekko drgnął i cicho zapiszczał.
Cicho, cicho, mały zaszeptała Zuzanna, delikatnie głaszcząc go po głowie. Jesteśmy przy tobie.
Zuzanno w głosie Marka zabrzmiała irytacja. Spóźniamy się.
To się spóźnimy.
Zwróciła się do gości:
Przepraszam, ale ceremonię musimy trochę przełożyć

Idź do oryginalnego materiału