Sekret, który mnie ranił: Walka, wiara i utracone nadzieje.

3 dni temu

Znał, iż nie może mieć dzieci… i milczał. A ja walczyłam, wierzyłam i traciłam siebie.

To moja historia, pełna bólu – głębokiego, palącego, nieustającego. Spędziliśmy razem dziesięć lat. Dziesięć długich lat u boku mężczyzny, którego uważałam za swoją przyszłość, oparcie, ojca moich dzieci. A okazało się, iż przez cały ten czas kłamał. Wiedział, iż nie może zostać ojcem. I milczał. Lata biegałam między klinikami, lekarzami, zastrzykami, nadzieją i łzami. A on tylko patrzył. Udawał, iż wszystko jest w porządku.

Poznaliśmy się z Romanem jeszcze w młodości – chodziliśmy do tego samego liceum w Poznaniu. Spotkaliśmy się po latach, zaczęliśmy się spotykać, zakochaliśmy się, zamieszkaliśmy razem. Doskonale wiedział, iż marzę o domu i dwojgu dzieciach. Mówiłam o tym od pierwszego tygodnia związku. Kiwał głową, uśmiechał się, mówił, iż też o tym marzy. A ja, głupia, wierzyłam. Wierzyłam, iż znalazłam swojego człowieka.

Pobraliśmy się – skromnie, ale z sercem. Razem zaczęliśmy realizować marzenie: kupiliśmy dom. Pracowaliśmy jak w ukropie przez cały rok, bez urlopów, bez wyjazdów, bez wolnych weekendów. Kupiliśmy mały dom na przedmieściach – stary, z krzywym płotem i zarośniętym ogrodem. Ale byliśmy pełni zapału: chcieliśmy go odnowić, posadzić drzewa, stworzyć przytulne gniazdko.

Wtedy powiedziałam, iż nie chcę czekać z dziećmi. Że jeżeli będziemy zwlekać, aż skończymy remont, wymienimy okna, ułożymy ścieżki – możemy nie zdążyć. Czas nie stoi w miejscu. Roman się wahał, mówił, iż w ciąży będzie mi ciężko, a on sam nie udźwignie wszystkiego. Ale nalegałam. W końcu się zgodził. Pewnie dlatego, iż wiedział – i tak nie powie prawdy.

Pierwszy rok – nic. Drugi – znowu nic. Pobiegłam do lekarzy. Badania, testy, leczenie. Mówili mi: wszystko w porządku. Wystarczy trochę skorygować hormony – i będzie można zajść w ciążę. Starałam się. Żyłam według harmonogramu: kiedy jeść, kiedy brać leki, kiedy jest owulacja. A efekt? Pustka. Każde opóźnienie traktowałam jak cud. Każdy raz kończył się łzami.

Błagałam Romana, żeby się przebadał. Wymigiwał się: „U mnie wszystko w porządku. Mężczyźni nie mają takich problemów.” W końcu poszedł. Sam. Bez mnie. Przyniósł papier z pieczątką: „Zdrowy.” Uwierzyłam. Co innego mi pozostawało?

Próbowaliśmy dalej. Szukałam najlepszych specjalistów. Rozmawialiśmy o in vitro. Wtedy on zaczął naciskać: „To nienaturalne. Nie chcę tego. Może lepiej adoptujemy?” Ale ja marzyłam o własnym dziecku. Żeby było moje – moje rysy, moja krew, moje serce. On się wykręcał, a ja walczyłam.

Minęło dziewięć lat naszego wspólnego życia. Dom był gotowy, wszystkie plany zrealizowane – brakowało tylko dzieci. Znalazłam nową klinikę w Warszawie. Zapisaliśmy się na wizytę – oboje. Wiedziałam, iż trzeba powtórzyć badania. Nalegałam. On się opierał. W samochodzie, w drodze na wizytę, pokłóciliśmy się. Krzyczałam, domagałam się prawdy: „Co z tobą nie tak?!”. Milczał.

A potem, w gabinecie lekarza, gdy już załamałam się i płakałam na wizycie, westchnął:

„Nie mogę mieć dzieci. Wiedziałem od początku.”

Świat się zatrząsł. Nie wierzyłam. Krzyczałam. Patrzyłam w jego oczy i nie rozumiałam – jak on mógł? Jak mógł patrzeć, jak co miesiąc czekam, wierzę, leczę się, płaczę, żyję tą nadzieją… i milczeć? Nie miesiąc. Lata.

To była zdrada. Gorsza niż każda niewierność. Nie tylko mnie oszukał – ukradł mi lata. Te najważniejsze. Te, gdy jeszcze mogłam zostać matką. Nie wybaczyłam. I nie zamierzam. Następnego dnia spakowałam rzeczy i wyjechałam. Złożyłam pozew o rozwód.

Dzwoni, pisze, przychodzi do mojej siostry. Chce „porozmawiać”. Ale ja nie chcę go choćby widzieć. Gdyby powiedział mi prawdę na początku – moglibyśmy coś z tym zrobić. Razem. Od razu. A on wybrał kłamstwo. Zimne, przewlekłe kłamstwo, rozciągnięte na dekadę. Wyszłam z tej historii innym człowiekiem. I wiem już na pewno: lepiej gorzka prawda od razu, niż słodkie kłamstwo, które powoli niszczy cię od środka.

Idź do oryginalnego materiału