Sąsiadka odkryła sekret narzeczonego, a ja się zemściłam
Marek szedł ku bramie swojej działki na podkrakowskich Bielanach, prowadząc pod rękę nieznajomą kobietę.
— Marek, cześć! — zawołała sąsiadka Halina Nowak, wyglądając znad płotu. — A kto to z tobą?
— Cześć, Halinko! — uśmiechnął się Marek. — Ożenić się postanowiłem. Przyszłą panią domu przywiozłem, Wandę.
Wanda pracowała na działce bez wytchnienia, a Marek nie odstępował ukochanej. Pewnego dnia, gdy wyjechał do miasta, Halina Nowak zajrzała przez płot.
— No co, narzeczono-sąsiadko, może na herbatkę wpadniesz? — zapytała z przebiegłą miną.
— Wpadnę — skinęła głową Wanda.
Spędziła u sąsiadki półtorej godziny i powróciła do domu tuż przed powrotem Marka.
— Coś taka zamyślona? — zauważył.
Wanda tylko się uśmiechnęła. Wiedziała już całą prawdę.
— Marek, cześć! Kto to z tobą? — Halina Nowak nie kryła ciekawości, przypatrując się gościowi.
Marek, podtrzymując towarzyszkę, zmrużył oczy:
— Halinko, ty zawsze na straży? Ożeńczyć się zamierzam. To Wandzia, przyszła gospodyni. Działka duża, trzeba sprawdzić, czy sobie poradzi.
— Wanda, znaczy? — kiwnęła głową sąsiadka. — Imię ładne. Marek to u nas kawaler na wagę złota, złota rączka. A wy na długo czy tylko na sezon?
— Idź już, nie przeszkadzaj — machnął ręką Marek, otwierając furtkę i przepuszczając Wandę przodem.
— Wandziu, wpadaj na herbatę! — zawołała za nimi Halina Nowak i zaśmiała się.
— Dziwna kobieta — zdziwiła się Wanda, wchodząc do domu. — Co znaczy „na sezon”?
— Nie zwracaj uwagi — odparł Marek. — Sąsiedzi tu zatrudniają sezonowych pracowników, więc się wymknęło. Prosta dusza, co z niej wyciągniesz? Mniej pogadaj z miejscowymi, Halina to główna plotkara.
Dom lśnił czystością, tylko lekka warstwa kurzu osiadła po zimie. Wanda z zachwytem oglądała pokoje.
— Marek, czy ty naprawdę sam to wszystko zrobiłeś? — wskazała na równo zawieszone firanki, haftowany obrus i serwetki.
W kuchni wisiały lniane ręczniki z misternym haftem.
— A co, myślisz, iż elfy mi pomogły? — prychnął Marek. — Przed tobą różne dziewczyny próbowały mnie omotać. Ja przecież facet przystojny, samotny. Wszystkie, które mogły, wchodziły mi na głowę. Ale czekałem na ciebie. I doczekałem się!
Wanda się zaróżowiła. Marek faktycznie był urodziwy: postawny, z siwizną w gęstych włosach, z błyskiem w oku. Do tego mieszkanie i działka.
Poznali się na targu w Krakowie. Marek wybierał sadzonki malin, a Wanda szukała nasion kopru na parapet.
— Piękna, weź trzy paczki, zrobię rabat — namawiał sprzedawca.
— Po co mi tyle? — śmiała się. — Jestem sama, jeden wystarczy.
— A u mnie grządka na działce stoi pusta — mrugnął Marek, stojący obok. — Może połączymy siły?
— A co powie twoja żona? — uśmiechnęła się Wanda, oceniając go wzrokiem. Przystojny, ubrany z szykiem, wyraźnie starszy.
— Wdowiec jestem — westchnął. — Ale ty odmroziłaś mi serce.
Tak zaczęła się ich znajomość. Po tygodniu Marek wyznał:
— Wandziu, z tobą tak lekko, tak spokojnie. Nie chcę się rozstawać. Jadę na działkę na sezon. Pojedziesz ze mną? Będziemy razem do pracy jeździć, niedaleko.
Wanda się zgodziła:
— A co mam do stracenia? Dzieci dorosłe, przypominają sobie tylko, gdy potrzebują pieniędzy. Męża nie mam, choćby kota. Może to moja szansa?
Na działce gwałtownie przeszli na „ty”. Oświadczyny Marka wzruszyły Wandę i rozbawiły Halinę Nowak.
Cały sezon Wanda pracowała na działce: grządki zazieleniły się, w szklarni dojrzewały ogórki i pomidory, chwastom nie było szans. Marek kopał, nosił wodę, rąbał drewno. Z zewnątrz wyglądali na zgodne małżeństwo.
Pewnego dnia, gdy Marek wyjechał do miasta, Halina Nowak zawołała Wandę:
— Na herbatę wpadniesz? Czy Marek zabronił?
— Dlaczego miałby zabronić? — zdziwiła się Wanda. — Wpadnę.
Wróciła przed powrotem Marka, pogrążona w myślach.
— Coś cię gnębi? — zapytał.
— Zastanawiam się, jak ciężko tracić bliskich — odparła, patrząc mu w oczy. — Żyjesz, a nagle — trach — i człowieka nie ma.
— Daj spokój — machnął ręką Marek. — jeżeli o żonę chodzi, to było dawno, już zapomniałem. Teraz mam ciebie. Nie wiem, co bym bez ciebie robił! — Objął ją i mrugnął.
Mijały tygodnie, plony cieszyły: ogórki, marchew, jagody, pomidory. Ale nastrój Marka się zmienił. Zaczął czepiać się Wandy o byle co, a o ślubie już nie wspominał.
— Czemu szklarni nie zamknęłaś? — burknął rano.
— Marku, nocą ciepło, plony przepadną! — próbowała wytłumaczyć.
— Mnie uczyć się zabrałaś? — warknął. — Można pomyśleć, iż całe życie ogrody prowadziłaś! Poza koperkiem na parapecie nic nie widziałaś!
— Nieładnie tak — uraziła się Wanda. — U rodziców na wsi ogród był, wiem, co i jak rośnie. Chcesz — w ogóle nic nie dotknę.
— Dobra, dobra — złagodniał Marek. — Ale radź się mnie. Aha, dżemy robić umiesz? Jagody czas zbierać.
Wanda skinęła głową, myśląc: „Zaczyna się”. Gdy gotowała dżem, Marek był słodki jak miód. ale gdy słoiki stanęły w spiżarni, czepianie wróciło. Wanda już planowała, jak wywieźć część plonów, by nie zostać z niczym.
— Marku, co się dzieje? — nie wytrzymała, pytając wprost.
Chciał odpowiedzieć ostro, ale zadzwonił telefon. Marek złapał słuchawkę, a jego twarz zmieniała się: zdumienie, potem strach.
— Co się stało? — spytała Wanda.
— Ktoś mi wypłaca pieniądze z kont! — wybełkotałWanda tylko westchnęła, patrząc, jak wpisuje kod dostępu, wiedząc, iż właśnie popełnia błąd, z którego już się nie wykaraska.