Dziennik Ewy, 15 września
Witold szedł ku furtce swojej działki na obrzeżach Poznania, prowadząc pod ramię nieznajomą.
— Witold, dzień dobry! — zawołała sąsiadka Halina Pawłowska, wyglądając przez płot. — A z kim to pan dziś przyszedł?
— Cześć, Pawłowska! — uśmiechnął się. — Ożenić się postanowiłem. Przyprowadziłem przyszłą panią domu, Kingę.
Kinga pracowała na działce bez wytchnienia, a Witold nie odstępował ukochanej. Pewnego dnia, gdy wyjechał do miasta, Halina Pawłowska zajrzała przez płot.
— No co, narzeczono-sąsiadko, herbatki się napijesz? — spytała z przebiegłym uśmieszkiem.
— Chętnie — skinęła Kinga.
Spędziła u sąsiadki półtorej godziny i wróciła tuż przed powrotem Witolda.
— Czemu taka zamyślona? — zauważył.
Kinga tylko się uśmiechnęła. Wiedziała już całą prawdę.
— Witold, dzień dobry! Kogo to pan dziś przyprowadził? — Halina Pawłowska nie kryła ciekawości, przyglądając się gościowi.
Witold, podpierając towarzyszkę, zmrużył oczy:
— Pawłowska, zawsze na posterunku? Żenię się. To Kinga, przyszła pani domu. Działka spora, muszę sprawdzić, czy da radę.
— Kinga, mówisz? — skinęła głową sąsiadka. — Ładne imię. Witold to u nas kawaler pierwszej wody, złota rączka. A przyjechaliście na dłużej czy tylko na sezon?
— Idź już, nie zawracaj głowy — machnął ręką Witold, otwierając furtkę i przepuszczając Kingę.
— Kinga, wpadnij na herbatę! — zawołała za nimi Halina Pawłowska i roześmiała się.
— Dziwna kobieta — zdziwiła się Kinga, wchodząc do domu. — Co to znaczy „na sezon”?
— Nie zwracaj uwagi — odparł Witold. — Sąsiedzi zatrudniają tu sezonowych pracowników, więc się przejęzyczyła. Prostacka, czego się spodziewać? Mniej gadaj z tutejszymi, Pawłowska to pierwsza plotkara.
Dom lśnił czystością, tylko cienka warstwa kurzu osiadła po zimie. Kinga z zachwytem oglądała pokoje.
— Witold, naprawdę sam to wszystko zrobiłeś? — wskazała na starannie zawieszone firanki, haftowany obrus i serwetki. W kuchni wisiały lniane ręczniki z misternym haftem.
— A jak myślisz? — prychnął. — Przed tobą inne próbowały mnie usidlić. Jestem przecież przystojny, samotny. Wszystkie rzucały się na mnie jak muchy na miód. Ale ja czekałem na ciebie. I doczekałem się!
Kinga się zarumieniła. Witold naprawdę był urodziwy: barczysty, z siwizną w gęstych włosach, z figlarnym błyskiem w oku. No i z mieszkaniem i działką.
Poznali się na targu w Poznaniu. Witold wybierał sadzonki malin, a Kinga szukała nasion kopru na parapet.
— Piękna pani, weź trzy paczki, dam rabat — namawiał sprzedawca.
— Po co mi tyle? — śmiała się. — Jestem sama, wystarczy jedna.
— A u mnie grządka na działce świeci pustkami — mrugnął Witold stojący obok. — Może połączymy siły?
— A co powie pańska żona? — uśmiechnęła się Kinga, przyglądając mu się. Sympatyczny, ubrany stylowo, ewidentnie starszy.
— Wdowiec jestem — westchnął. — Ale ty rozgrzałaś moje serce.
Tak zaczęła się ich znajomość. Po tygodniu Witold wyznał:
— Kinga, z tobą jest tak lekko, tak spokojnie. Nie chcę się rozstawać. Jadę na działkę na sezon. Pojedziesz ze mną? Będziemy razem jeździć do pracy, niedaleko.
Kinga się zgodziła:
— Co mam do stracenia? Dzieci dorosłe, przypominają sobie tylko, gdy potrzebują pieniędzy. Męża nie ma, choćby kota nie mam. Może to moja szansa?
Na działce gwałtownie przeszli na „ty”. Oświadczyny Witolda wzruszyły Kingę i rozbawiły Halinę Pawłowską.
Cały sezon Kinga pracowała na działce: grządki zazieleniły się, w szklarni dojrzewały ogórki i pomidory, chwastom nie dawała szans. Witold kopał, nosił wodę, rąbał drewno. Z boku wyglądali na zgodne małżeństwo.
Pewnego dnia, gdy Witold wyjechał do miasta, Halina Pawłowska zawołała Kingę:
— Herbatki się napijesz? Czy Witold zabronił?
— Dlaczego miałby zabronić? — zdziwiła się Kinga. — Chętnie.
Wróciła zamyślona przed powrotem Witolda.
— O czym tak dumasz? — spytał.
— Zastanawiam się, jak ciężko tracić bliskich — odparła, patrząc mu w oczy. — Żyjesz, a potem — bach — i człowieka nie ma.
— Daj spokój — machnął ręką. — jeżeli o żonę chodzi, to już dawno, dawno zapomniałem. Teraz mam ciebie. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił! — Objął ją i mrugnął.
Mijały tygodnie, plony cieszyły: ogórki, marchew, jagody, pomidory. Ale nastrój Witolda się zmienił. Zaczął czepiać się Kingi o byle co, a o ślubie już nie wspominał.
— Czemu szklarni nie zamknęłaś? — burknął rano.
— Witold, nocą ciepło, plony zgniją! — próbowała wytłumaczyć.
— Mnie uczysz? — warknął. — Jakbyś całe życie uprawiała ogród! Poza koperkiem na parapecie nic nie widziałaś!
— Nieładnie tak — obraziła się Kinga. — U rodziców na wsi był ogród, wiem, co i jak rośnie. Jak chcesz, to niczego nie tk— To już zdecyduj się — wzruszyła ramionami, odwracając się do półki z przyprawami, podczas gdy Witold wściekle tupał nogą, roztrącając po drodze wazon z bzami, który sama przyniosła z targu tydzień temu.