Dzisiaj znów jestem rozdarty między dwoma ogniami: mama potrzebuje pomocy, a mój mąż stanowczo odmawia.
Nazywam się Krzysiek, mam trzydzieści lat. Od sześciu lat jestem żonaty z Ewą, mamy cudowną córeczkę Zosię, która ma cztery lata. Żyjemy typowym życiem młodej rodziny: oboje pracujemy, spłacamy kredyt hipoteczny, liczymy wydatki i próbujemy ogarnąć codzienność. Od niedawna pracuję zdalnie — to pozwala mi spędzać więcej czasu z dzieckiem, co jest możliwe dzięki pomocy mojej mamy.
Mama ubóstwia swoją wnuczkę. Zabiera ją na działkę, spaceruje, bawi się z nią. To dla nas ogromne wsparcie. Zosia uwielbia bywać u babci — dla niej to jak wyjazd na wakacje. Ma tam huśtawkę, ogródek, piaskownicę. Ale jak to z pomocą bywa, zawsze jest druga strona medalu.
Mama jest osobą energiczną. Na emeryturze, ale nie potrafi usiedzieć bezczynnie. Wciąż coś wymyśla, organizuje. W tym roku na przykład postanowiła zbudować altankę na działce. Bez konsultacji z nami zamówiła materiały budowlane, a potem postawiła mnie przed faktem dokonanym:
— Krzysiek, powiedz Ewie, żeby przyjechała pomóc mi wszystko rozładować. Samej nie dam rady.
Kiwnąłem głową, choć dobrze znałem odpowiedź. Od dwóch lat nie uległa zmianie:
— To twoja mama, Krzysiek. Niech sobie radzi sama. Ja tam nie jadę. Mam jedno życie i tylko jeden wolny dzień w tygodniu. Wtedy leżę na kanapie i nie zamierzam nikomu pomagać. Koniec!
Rozumiem żonę. Naprawdę ciężko pracuje. Czasem choćby w weekendy siedzi z laptopem, kończąc pilne zlecenia. Potrzebujemy pieniędzy — spłacamy kredyt, dziecko rośnie. Ale z drugiej strony to przecież moja mama. Tyle razy nam pomagała. Co tydzień zabiera Zosię. Nigdy nie wymagała niczego w zamian, nie wtrąca się w nasze życie. A teraz — prosta prośba o pomoc przy rozładunku desek. A Ewa odmówiła.
Materiały przywieźli w piątek rano. Mama zadzwoniła w panice — nie miała komu pomóc. Rzuciłem wszystko, wsadziłem Zosię do samochodu i pojechałem. Razem z mamą rozładowaliśmy wszystko: deski, cement, jakieś belki. Nie wspomnę, jakie to było ciężkie. Mama potem choćby się nie mogła wyprostować. Ale najbardziej ją zabolało, iż synowa choćby nie spróbowała pomóc.
— Krzysiek, ona w ogóle jest kobietą czy co? Jak to możliwe? Czy ja prosiłam o remont dachu? Tylko o pomoc przez kilka godzin! — gotowała się, otrzepując ręce z pyłu.
A ja stałem i milczałem. Było mi wstyd. Przed mamą. Przed sobą. Przed Zosią, która patrzyła na to wszystko i nie rozumiała, dlaczego babcia jest zła, a tata smutny.
Gdy wróciłem do domu, panowała lodowata cisza. Spróbowałem porozmawiać, wytłumaczyć, iż to nie kaprys, tylko prośba mamy, która zawsze nam pomaga. Ale Ewa tylko machnęła ręką:
— W ogóle mnie słuchasz? Ja dźwigam to wszystko na sobie! Nie muszę jej pomagać! To jej działka, jej budowa, jej problemy!
Nie wiem, co teraz robić. Naprawdę jestem w potrzasku. Z jednej strony — mama, która zawsze przy nas, która szczerze pomaga i dba o nas. Z drugiej — żona, zmęczona, rozdrażniona, przekonana, iż nie ma takiego obowiązku. A mnie to rozrywa, bo obie mają trochę racji.
Kocham Ewę. I jestem wdzięczny mamie. Ale nie rozumiem, dlaczego moja rodzina stała się dla nich polem bitwy. Dlaczego ciągle muszę się tłumaczyć? Dlaczego z prostej prośby robi się awantura, która rzutuje na cały tydzień?
Jestem zmęczony. Zmęczony byciem buforem. Zmęczony godzeniem, tłumaczeniem, błaganiem. Chcę, żeby mama czuła się ważna i szanowana, a żona — żeby zrozumiała, iż czasami pomoc to nie obowiązek, a zwykły gest szacunku wobec osoby, która zawsze jest obok.
Czasem myślę — może powinienem być twardszy? Albo wręcz przeciwnie, bardziej ustępliwy? A może w ogóle nic nie mówić i po prostu działać po cichu? Nie wiem.
Ale wiem jedno — nie chcę, żeby moja Zosia kiedykolwiek znalazła się w takiej sytuacji. Chcę, żeby żyła w miłości, zrozumieniu i wzajemnym szacunku. I żeby między jej mężem a babcią nie było wojen.
Tylko jak to osiągnąć — na razie pozostaje to dla mnie zagadką…