„Nie chcemy tu dłużej mieszkać, synu. Wracamy do domu. Nie mamy już siły” – rodzice zrezygnowali z miejskiego luksusu dla rodzinnej wsi.
„Twoi rodzice oszaleli, Artur? Każdy by marzył o takim życiu! Czteropokojowe mieszkanie, jedzenie zawsze gotowe, wszystko pod ręką. A im wiecznie coś nie pasuje!” – zirytowana powiedziała Zofia, żona.
„Uważaj, co mówisz” – mruknął Artur.
„Ale to prawda! Nie chcą nauczyć się korzystać z technologii, nie wychodzą na dwór, ciągle czymś niezadowoleni. Dlaczego nie mogą po prostu być wdzięczni?”
Artur milczał. Sam nie rozumiał, co się dzieje. Rodzice naprawdę się zmienili. Kiedyś energiczni, uśmiechnięci – teraz snuli się po mieszkaniu jak cienie. Przywiózł ich do miasta, wyrwał z zapomnianej wsi, kupił wszystko, co najlepsze – i co? Tylko smutek w ich oczach. Czyżby się pomylił?
Przeprowadzkę długo odwlekali. Artur namawiał, obiecywał złote góry. Rodzice nie sprzedali domu – nie było takiej potrzeby, syn miał pieniądze. W końcu się przenieśli, ale ich dusze zostały w tym drewnianym domu pod płaczącymi wierzbami.
Jan i Stanisława nigdy nie przywykli do nowego miejsca. Brakowało im gwaru podwórka, sąsiadów przychodzących „na herbatę”, własnego ogródka, zapachu ziemi po deszczu. W mieście – obce twarze, zamknięte drzwi, pędzące samochody i wieczny pośpiech. choćby auto, które Artur podarował ojcu, stało nieużywane – za dużo znaków, skrzyżowań, obcych ulic.
„Jak tam nasi sąsiedzi?” – wzdychała Stanisława. – „Pewnie w tym roku ogórki się udały, tyle deszczu było… A ja choćby konfitur z malin nie zrobiłam.”
„Nie mów, serce boli…” – szeptał Jan, ocierając łzy. – „Co noc śnię o naszym domu. Wszystko swoje, znajome. A tu… tu jesteśmy obcy.”
„Nie chcieliśmy cię urazić, synu. Wiemy, iż się starasz… Ale to nie dla nas. Nie możemy tu żyć.”
„A ty kiedy ostatnio go widziałeś?” – zapytał Jan. – „Przecież tylko przez drogę, a czasu zajrzeć nie ma. A twoja Zofia tylko oczy przewraca, gdy opowiadam o nawozach…”
Wtedy Artur wrócił do domu. Niósł torby z zakupami, jakieś paczki. Zobaczył ich spojrzenia i zrozumiał – czas rozmawiać otwarcie.
„Mamo, tato… co się dzieje?”
„Synu… wyjeżdżamy” – cicho powiedział Jan. – „Wracamy do domu. Nie mamy już siły tu zostać. Ciężko nam. Jesteśmy tu obcy. Tam mamy dom, ziemię, wierzbę w ogródku. Tu jest pięknie, wygodnie… ale nie dla nas.”
Artur milczał. Patrzył na rodziców, na ich zmęczone twarze, na ręce przyzwyczajone do ziemi, do prostej pracy. Nie rozumiał – jak można odrzucić wszystko, co dla nich przygotował? Ale nie sprzeciwił się.
„Dobrze. Ładuję wasze rzeczy za tydzień. Wasza decyzja – szanuję.”
„A jutro?” – nieśmiało zapytała Stanisława. – „Może jutro znajdziesz czas?”
„Jutro to jutro” – skinął syn.
Nie potrafił ich do końca pojąć. On sam dusił się na wsi. A oni, przeciwnie, tam dopiero oddychali pełną piersią. Czy to prawda, iż dom to nie ściany i wygody, ale wspomnienia, zapachy, cisza i śpiew ptaków?
Jan i Stanisława ożywili się jeszcze tego wieczoru. Pakowali rzeczy z uśmiechami, planowali, jak posadzą marchew, kogo najpierw zaproszą. Całą noc pili herbatę i szeptali, jak za młodych lat.
I wtedy Artur zrozumiał: czasem miłość to nie mieszkania i gadżety, ale pozwolenie rodzicom wrócić tam, gdzie bije ich serce. Bo dom to nie adres. Dom to miejsce, gdzie ktoś cię kocha i czeka.