„Wybacz, Zosiu, ale teraz ona będzie mieszkać u was…”
Zosia i Stanisław od rana krzątali się w ogrodzie. Liście spadały nieustannie, ziemię pokrywał złoty dywan, a cisza była tak błoga, iż choćby myśleć się nie chciało. Nagle rozległ się dzwonek telefonu. Stanisław spojrzał na ekran i zmarszczył brwi:
— Mama… Zaraz się dowiemy, co tym razem.
Włączył głośnomówiący, a głos Weroniki Kazimierzowej rozbrzmiał ostro i nerwowo:
— Stanisław, pakuj się! Natychmiast przyjeżdżaj do mnie.
— Co się stało? — spiął się Stanisław.
— Jedziemy po Iwonę z dziećmi. Koniec! Mąż ją wyrzucił z domu.
Zosia, stojąca obok z gracami w dłoniach, zbladła. Iwona — siostra Stanisława. Z dziećmi. Bez dachu nad głową?
Dom, w którym mieszkali, był jej marzeniem. Przestronny, z werandą, ogrodem, nowymi meblami — budowali go razem, wkładając w to nie tylko pieniądze, ale i serce. Stanisław z początku uważał to za szaleństwo: sprzedać mieszkanie w mieście, wyprowadzić się na wieś, zaczynać od zera. Ale Zosia potrafiła przekonywać. I dom wyszedł dokładnie taki, jak go sobie wymarzyła.
Na początku było idealnie. choćby teściowa, która początkowo krzywiła się na ten pomysł, w końcu przyznała: „Zosieńka, jesteś niezastąpiona, ten dom to bajka!”
A potem wszystko się zmieniło.
Co piątek, jak w zegarku, przyjeżdżała Weronika Kazimierzowa, a z nią Iwona, jej mąż Krzysztof i trójka ich dzieci. Goście nie tylko przyjeżdżali — oni się wprowadzali. Gotowanie? Na Zosi. Sprzątanie? Też. Żadnej pomocy, żadnego dziękuję. Kiedy Zosia poruszyła to ze Stanisławem, tylko machnął ręką: „No co ty? To rodzina. Trzeba pomóc”.
Pewnego razu odważyła się poprosić Iwonę o pomoc przy zmywaniu. Usłyszała tylko: „Co ty, dopiero z salonu! Zepsuję sobie manicure”. Zosia zacięła zęby i w milczeniu wzięła się do roboty.
Gdy Iwona pojawiła się sama, bez męża, Zosia odetchnęła z ulgą. Przynajmniej jeden problem mniejszy. Ale niedługo euforia zamieniła się w niepokój — Iwona snuła się po domu jak cień, płakała w nocy, wyżywała się na dzieciach. niedługo teściowa wyjaśniła: Krzysztof wniosł o rozwód. W dodatku wyrzucił Iwonę z dziećmi, oświadczając, iż mieszkanie należy do niego i nie ma co dzielić.
— Ale przecież ja nie mogę jej wziąć do siebie! — tłumaczyła się Weronika Kazimierzowa. — Mam swoje życie. Wychodzę za mąż. Niech pobędzie u was.
Zosia zamarła. U nich? Z dziećmi? I na jak długo?
Stanisław spuścił wzrok:
— No jak możemy jej odmówić? To nasza krew. Trzeba pomóc.
Iwona się wprowadziła. I jeżeli wcześniej Zosia przynajmniej w weekendy mogła złapać oddech, teraz każdy dzień wyglądał jak połączenie przedszkola i stołówki. Ani Iwona, ani dzieci nie pomagały — wszystko spadało na nią. A Stanisław? Tylko się irytował: „Przestań jęczeć. Wytrzymaj trochę.”
Po dwóch miesiącach cierpliwość Zosi się skończyła. Po kolejnej awanturze spakowała rzeczy i wyjechała do przyjaciółki.
Teściowa zadzwoniła z lodowatą pewnością:
— Słusznie. Odejdź. Nie jesteś warta naszego nazwiska. A dom, nawiasem mówiąc, zostanie Iwonie. Stanisław zbudował go na naszej ziemi. Tobie tu nic nie należy.
Stanisław zrozumiał zbyt późno. Sam przyjechał do Zosi. Powiedział, iż wyrzucił Iwonę i dzieci, iż teraz wie, gdzie jest jego prawdziwa rodzina. Chciał, żeby wróciła.
Zosia wróciła. Ale już inna. Silniejsza. I postawiła warunek: ani dnia więcej z obcymi w jej domu.
Teściowa wymazała ich ze swojego życia. Ale Zosia nie żałowała.
Czasem, by zbudować swoje szczęście, trzeba umieć powiedzieć „nie” choćby tym, których zwykło się nazywać rodziną.