„Przepraszam, Zosia, ale od dzisiaj ona będzie u was mieszkać…”
Zosia i Staś od rana krzątali się w ogrodzie. Liście spadały bez przerwy, podwórko przykryte było żółtym dywanem, a cisza była tak kojąca, iż choćby nie chciało się myśleć o niczym. Nagle jednak spokój przerwał dzwonek telefonu. Staś spojrzał na ekran, skrzywił się i powiedział:
— Mama… Zaraz się dowiemy, co tym razem.
Włączył głośnomówiący i ostry, pełen niepokoju głos Haliny Piotrownej rozległ się w powietrzu:
— Stanisław, pakuj się! Natychmiast przyjeżdżaj do mnie.
— Co się stało? — zaniepokoił się Staś.
— Jedziemy po Jadzię z dziećmi. Koniec! Mąż ją wyrzucił z domu.
Zosia, która stała obok z miotłą, zbladła. Jadzia to siostra Stasia. Z dziećmi. Bez dachu nad głową?
Dom, w którym mieszkali, był jej marzeniem. Przestronny, z przytulną werandą, ogrodem, nowymi meblami — budowali go razem, wkładając w to nie tylko pieniądze, ale i serce. Staś na początku uważał ten pomysł za szaleństwo: sprzedać mieszkanie w mieście, wyprowadzić się za miasto, zaczynać od zera. Ale Zosia potrafiła przekonać. I dom okazał się dokładnie taki, jaki sobie wymarzyła.
Na początku wszystko było idealne. choćby teściowa, która początkowo kręciła nosem, podczas housewarmingu zachwycała się: „Zosiu, jesteś złotem, to dom jak z bajki!”
A potem zaczęło się.
Co piątek jak w zegarku przyjeżdżała Halina Piotrowna, a z nią Jadzia, jej mąż Krzysiek i ich trójka dzieci. Goście nie tylko przyjeżdżali — oni się rozkładali. Obiady — na Zosi, sprzątanie — też. Żadnej pomocy, żadnego „dziękuję”. Kiedy Zosia poruszyła temat ze Stasiem, ten tylko machnął ręką: „No co ty? Rodzina jest rodziną. Trzeba pomóc”.
Pewnego razu odważyła się choćby poprosić Jadzię o umycie naczyń. W odpowiedzi usłyszała: „Co ty, ja dopiero co z salonu! Zepsuję sobie manicure”. Zosia zacisnęła zęby i w milczeniu poszła zmywać sama.
Kiedy Jadzia pojawiła się sama, bez męża, Zosia odetchnęła z ulgą. Przynajmniej jeden mniej. Ale gwałtownie ulgę zastąpił niepokój — Jadzia chodziła po domu jak cień, płakała po nocach, wyżywała się na dzieciach. niedługo teściowa wyjaśniła: Krzysiek chce rozwodu. Co więcej — wyrzucił Jadzię z dziećmi, twierdząc, iż mieszkanie jest jego i nie ma co dzielić.
— Ale ja przecież nie mogę jej wziąć do siebie! — tłumaczyła się Halina Piotrowna. — Mam swoje życie. Wychodzę za mąż. Niech pobędzie u was.
Zosia zamarła. U nich? Z dziećmi? I na jak długo?
Staś spuścił wzrok:
— No jak jej nie przyjmiemy? To rodziną. Trzeba pomóc.
Jadzia się wprowadziła. I jeżeli wcześniej Zosia chociaż w weekendy mogła złapać oddech, teraz każdy dzień był jak przedszkole i stołówka w jednym. Ani Jadzia, ani dzieci nie pomagały — wszystko spadło na nią. A Staś… tylko się irytował: „Przestań marudzić. Poczekaj trochę”.
Po dwóch miesiącach Zosia straciła cierpliwość. Po kolejnej kłótni spakowała rzeczy i wyjechała do koleżanki.
A teściowa zadzwoniła z chłodną pewnością siebie:
— W porządku. Idź sobie. Nie zasługujesz na nasze nazwisko. A dom, nawiasem mówiąc, zostanie Jadzi. Staś zbudował go na naszej ziemi. Tobie tu nic nie należy.
Staś zrozumiał za późno. Przyjechał do Zosi sam. Powiedział, iż wyrzucił Jadzię i dzieci, iż zrozumiał, gdzie jest jego prawdziwa rodzina. Chciał, żeby wróciła.
Zosia wróciła. Ale już inna. Silniejsza. I z warunkiem: ani dnia więcej obcych w jej domu.
Teściowa wymazała ich ze swojego życia. Ale Zosia nie żałowała.
Czasami, żeby zbudować swoje szczęście, trzeba nauczyć się mówić „nie” choćby tym, których zwykło się nazywać rodziną.