Kto by pomyślał, iż dwie najlepsze przyjaciółki, nierozłączne od dzieciństwa, staną po dwóch stronach urazy, bólu i milczenia. W małej wsi Malinówka, gdzie domy stoją rzędem, a każdy zna każdą plotkę, mieszkańcy szeptali:
— Słyszeliście, iż Jadźka z Bronką już ze sobą nie gadają? A kiedyś— woda ich nie rozleje, zawsze razem, zawsze blisko… A teraz jak obce.
Prawda jednak była taka, iż milczenie między Jadwigą a Bronisławą nie wzięło się znikąd. Korzenie tej ciszy sięgały czasów, gdy ich dzieci dorastały. Kinga, córka Jadzi, i Marek, syn Bronki, przyjaźnili się od kołyski. Razem chodzili do szkoły, nad rzekę, zbierali grzyby, łowili ryby, budowali szałasy i marzyli o przyszłości.
Kinga — wichura: przebojowa, uparta, pierwsza do każdej przygody. Marek — spokojny, rozsądny, z ciepłym uśmiechem i spojrzeniem, które mówiło więcej niż słowa. Ona ciągnęła go za sobą — on szedł. Tak było zawsze.
Ich matki — Jadwiga i Bronisława — też były jak siostry. Mieszkały obok siebie, przez płot, wchodziły do siebie bez pukania. Ich przyjaźń trwała jeszcze od czasów babć, a za mąż wyszły niemal równocześnie — za mężczyzn, którzy, jak się później okazało, nie byli godni zaufania.
Jadwiga rozwiodła się pierwsza. Siniak pod okiem, nerwowe spojrzenie — sprawa była jasna. Mąż — brutus, podniósł na nią rękę. W milczeniu wyrzuciła go za drzwi. Bronka wsparła przyjaciółkę, choć sama cierpiała: jej mąż nagle zaczął podejrzewać, iż Marek nie jest jego synem. W gniewie sięgał choćby po nóż.
— Mój syn nie jego syn, wyobrażasz? — gorzko uśmiechała się Bronka. — Jakbym była jakaś… A przecież tylko jego miałam.
Obie zostały same. Z dziećmi. Ale trzymały się.
Marek po szkole został kierowcą, Kinga wyjechała do miasta — na studia. On niedługo poszedł do wojska. Ona przyjechała go odprowadzić. Przez trzy dni nie odstępowali się na krok.
Potem zaczęło się życie na odległość. Kinga z początku przyjeżdżała co tydzień — z łakociami, plotkami. Zaglądała do Bronki — opowiadała, co Marek pisze, jak mu w wojsku. A potem — rzadziej, coraz rzadziej… Po marcowym liście zniknęła zupełnie.
— Dlaczego twoja Kinga się nie pokazuje? — pytała Bronisława Jadwigę.
— Zajęta. Studia. Sesja.
Ale Bronka czuła, iż coś jest nie tak. Przyjaciółka stała się zamknięta, oczy zgaszone. A potem Jadzia nagle wybrała się do miasta — „odwiedzić córkę”.
Wróciła — jeszcze cichsze, niż wyjeżdżała.
— Gadaj — wpadła wieczorem Bronka. — Co się dzieje?
Jadwiga westchnęła:
— No cóż… Kinga za mąż wyszła. Dziecko nosi.
Świat runął. Bronka wybiegła z domu jak oparzona. Tej samej nocy napisała do Marka w wojsku. Reszta — ból, milczenie, chłód.
Po służbie Marek nie wrócił. Wyjechał z kolegą na północ. Pracował na platformie wiertniczej, nie oszczędzając się. Tylko praca pozwalała zapomnieć. Przez trzy lata był w domu tylko raz — pomóc matce. A Kinga jakby zniknęła. Ani z mężem, ani z synem do rodzinnej wsi nie przyjeżdżała.
A potem… Pewnego ranka listonoszka przyniosła Bronce wieść:
— Jadźka zachorowała. Prosiła, żebyś ją odwiedziła. Musi z tobą pogadać.
— Nie mamy o czym gadać — odcięła się Bronka.
— Ale ona bardzo prosi. Osobiście.
I Bronisława poszła. Weszła — Jadzia leży na kanapie, pod kocem, obok tabletki, szklanka wody.
— Coś cię dopadło?
— Chyba wszystko naraz…
Długo milczały, aż w końcu Jadwiga wzięła dłoń przyjaciółki i szepnęła:
— Wybacz mi, Bronka. Muszę ci coś powiedzieć…
I powiedziała. Wszystko.
Godzinę później Bronka wyleciała z domu, złapała telefon:
— Marku, przyjeżdżaj. Źle się czuję… Bardzo. Przyjedź jak najszybciej.
Marek dotarł po dwóch dniach. I zdumiał się — matka pełna energii, krząta się, śmieje.
— Mamo, na pewno ci źle?
— Wszystko gra, synku… Po prostu cieszę się, iż jesteś.
— Skoczę nad rzekę, dobrze? Tęskniłem.
Stał nad wodą, patrzył, jak płynie nurt — i widział swoją Kingę. Jej śmiech, jej oczy… Ból wżerał się w serce.
— Cześć, Marek — usłyszał za sobą.
Odwrócił się — to ona. Kinga. A obok — chłopiec. Trzyletni, z kręconymi włosami, jego oczami. Jego spojrzeniem.
— To… — wybełkotał.
— To twój syn — spokojnie powiedziała. — Poznaj, to Jędrek. Jędrek, to twój tata.
— Ale… jak… Dlaczego?
— Nigdy nie było żadnego męża. To, co słyszałeś, to kłamstwo. Mama nie chciała, żebym hańbiła rodzinę. Zabroniła mi tu wracać. A twoja — wmówiła, iż się ożeniłeś.
— Ja? Ożeniłem? Nigdy. Nikogo nie miałem.
— Wiedziałam. Ale uwierzyłam, gdy moja mama się położyła. Przestała jeść, zamknęła się w sobie. Aż w końcu— rozpłakała się. Wszystko wyznała. Błagała o przebaczenie. Sama nie wiedziała, iż to ty jesteś ojcem. A teraz… teraz chciała, żebyś wiedział: to twój syn.
Marek milczał. W końcu uklęknął, objął chłopca. Łzy spływały mu po twarzy.
— Wybacz mi… Wszystko. Myślałem, iż straciłem cię na zawsze.
— A teraz jestem. I Jędrek też. Czekaliśmy na ciebie, Marku. Przez te wszystkie lata.
— Wypełnij moją duszę miłością, Kinga… Proszę…
— Już wypełniam — szepnęła, tuląc się do niego. — Będziemy żyć. Razem.
I poszli — wzdłuż rzeki, do domu, gdzie czekały na nich dwie kobiety, które też łączyło coś więcej niż uraza. Czekała rozmowa, pojednanie i początek nowej rodziny. Z opóźnionym, ale prawdziwym szczęściem.