Poślubiła 60-letniego mężczyznę, aby uratować rodzinę — to, co zrobił potem, odmieniło jej życie na zawsze

polregion.pl 1 tydzień temu

Gdy dwudziestojednoletnia Jolanta Kowalska wkroczyła do urzędu stanu cywilnego z bukietem białych lilii i drżącym uśmiechem, wszystkie oczy zwróciły się na nią. U jej boku stał Artur Nowak srebrnowłosy, sześćdziesięciolatek w granatowym garniturze lśniącym w porannym słońcu. Szeptano, jakby towarzyszyły im cienie. ale Jolanta tylko mocniej oparła dłoń na ramieniu Artura i ruszyła przodem.

Dla świata to małżeństwo wydawało się dziwne. Dla Jolanty było początkiem ocalenia.

Jolanta zawsze była prymuską. Bystra, pracowita i skupiona, zdobyła pełne stypendium na uniwersytet, pracując równocześnie na dwóch etatach. Jej rodzice, Marek i Bożena, mieli złote serca, ale puste portfele. Tata stracił pracę w fabryce dwa lata temu. Mama sprzątała domy, padając ze zmęczenia. A jej młodszy brat, Kajetan, zaledwie dziesięcioletni, potrzebował pilnej operacji serca, na którą rodziny nie było stać.

Pożyczkowi komornicy dzwonili codziennie. Lodówka świeciła nierzadko pustkami. A nadchodząca zima zapowiadała się surowa.

Jolanta próbowała wszystkiego: stypendia, wnioski o dotacje, korepetycje ale same rachunki szpitalne zapierały dech. Pewnej nocy znalazła mamę płaczącą w kuchni nad stosem niezapłaconych rachunków. „Cosik wymyślę”, szepnęła, tuląc ją.

Lecz co mogła zdziałać studentka bez grosza?

Wtedy starsza pani, u której Jolanta udzielała korepetycji, pani Dąbrowska, rzuciła osobliwie uwagą przy herbacie. „Znałam gościa, co ożenił się z kobietą, by mogła szybciej odziedziczyć majątek”, wspominała, jakby snuł się jej romans z taniej powieści. „Nie szukał towarzystwa tylko kogoś godnego zaufania, kogoś dobrego”.

Jolanta zaśmiała się nieswojo. „Brzmi to… niecodziennie”.

Ale te słowa utkwiły jej w pamięci.

Później pani Dąbrowska wręczyła jej wizytówkę z nazwiskiem Artur Nowak. „Nie szuka miłości”, oznajmiła. „Jest po prostu… zmęczony daleką rodziną, co tylko czeka, aż skapnie. Chce, by jego spuścizna coś znaczyła”.

Jolanta wpatrywała się w nazwisko. „Co bym miała robić?”

„Wyjść za niego. Zamieszkać z nim. Być jego prawną żoną. Żadnych oczekiwań. Jest co do tego jasny. Musisz być tylko dobra i uczciwa. To wszystko”.

Jolanta nie zadzwoniła od razu. ale gdy Kajetan zemdlał na wuefie i ponownie trafił do szpitala, usiadła na skraju akademickiego łóżka, drżąc, i wykręciła numer.

Artur Nowak był inny niż każdy, kogo Jolanta znała.
Pełen godności, opanowany i zaskakująco ciepły. Emerytowany architekt bezdzietnie mieszkający w odrestaurowanym dworku pod Szczecinem. Kochał książki, muzykę klasyczną i popijanie kompotu o wschodzie słońca.

„Nie wierzę, iż małżeństwo musi się wiązać z romansem”, oznajmił podczas drugiego spotkania. „Niekiedy może być o wzajemnym szacunku i zrobieniu razem czegoś dobrego”.

Jolanta była bezpośrednia. „Potrzebuję pomóc rodzinie. To jedyny powód, dla którego to rozważam”.

„A ja potrzebuję kogoś, kto zapewni, iż mój majątek posłuży do czegoś sensownego, a nie zostanie przetrwoniony przez stryjecznych wnuków, których nigdy nie widziałem”, odpowiedział.

Uzgodnili warunki: Zamieszka w dworku. Będzie kontynuować studia. Pomagać zarządzać jego fundacją charytatywną. A po ślubie Artur pokryje koszty operacji Kajtka i spłaci długi jej rodziców.

Czuło się to jak sen. Ale to była rzeczywistość.

Dwa tygodnie później wzięli cichy ślub cywilny.

Ku zaskoczeniu Jolanty, życie z Arturem nie było dziwne było spokojne.
Mieli osobne sypialnie. Ich relacja przypominała przyjaźń lub mistrza i uczennicę. Wspierał jej naukę, uczestniczył w promocji, pomagał aplikować na magisterium.

Jolanta zarządzała majątkiem, pomagała przebudować fundację na wsparcie stypendiów dla ubogiej młodzieży i stopniowo ożywiała stary dom.

„Nie sądziłem, iż znów usłyszę tu muzykę i śmiech”, wyznał Artur pewnego wieczoru, patrząc, jak Jolanta uczy Kajtka grać „Chopina” w salonie.

Uśmiechnęła się. „A ja nie sądziłam, iż to ja będę grać”.

Z biegiem lat szepty ucichły. Sąsiedzi widzieli Jolanę sadzącą kwiaty w ogrodzie, organizującą dobroczynne obiady, uśmiechniętą przy Arturze na lokalnych imprezach. Nie była liczykrupą. Była wulkanem życzliwości i energii, a Artur rozkwitał w jej pobliżu.

W poranek dwudziestych piątych urodzin Jolanty, Artur zaskoczył ją wyjazdem do Krakowa. Zwiedzali Sukiennice i spali w przytulnych zajazdach. Ostatniego wieczoru Artur podał jej zniszczoną kopertę.

„Napisałem to przed naszym ślubem”, powiedział. „Ale chciałem, byś przeczytała to, gdy nadejdzie odpowiedni czas”.

W środku był list.

Droga Jolanto,

Jeśli to czytasz, to dziękuję.
Dziękuję za wniesienie promieni słońca w ostatni rozdział
Przez liście wierzby, jakby w odpowiedzi, przemknął ciepły wiatr niosąc zapach kwitnących w ogrodzie bzów, a Emilia, z błyskiem spokoju w oczach, spojrzała w stronę domu, w którym czekał na nią Tomasz tym razem idąc naprzód nie z obowiązku, ale z cichą pewnością, iż jej szczęście, tak jak projektowane przez nią budynki, ma solidne fundamenty.

Idź do oryginalnego materiału