kupiłem ten budynek z myślą założenia w nim
Instytutu Radłowego (nie mylić z: Radowego).
usiłowałem wmawiać, iż to nie żadna
komora gazowa na obrzeżach Krwawistanu,
ślady paznokci na brudnych ścianach,
wydrapane smugi
– to swoiste dzieło sztuki współczesnej,
a w ogóle – jesteśmy w Jęczmiennogrodzie,
największej wiosce Przenicznolandii. miło tu, choć
znojnie, poczciwość w każdej z grud.
zjawiło się paru smutnistów twierdzących,
że wcześniej w tych murach mieściła się
kostnica i prosektorium,
a tam, gdzie ustawiłem obsypane ziemią biurka
– krojono.
nie pogorszył mi się nastrój. choć już nie chciałem
orać, wysiewać. budynek miał stać się
moim domem. powiesiłem bukieciki w ramkach,
zegar z wyszczerzonym cyferblatem. krzesła się
ustawiło, odświeżacz został użyty, coby tak
nie wionęło cmentarzem.
przyszli następni, z jeszcze bardziej marsowymi
minami. i z krzykiem, iż jestem głupi z tym swoim
osiedlaniem się, próbą obłaskawienia,
a pod warstwą poskrobanej farby drzemią freski,
bo przed setkami lat to miejsce
było świątynią wyjątkowo parszywej sekty,
a tam, gdzie stoi łóżko, składano ofiary całopalne.
nie ze zwierząt.
mam to gdzieś. włączyłem media. Nickelodeon w
telewizorze, Nickelback w radiu. siedzę
uśmiechniuteńki, ciało coraz bardziej
przygotowuje się na ostrą blachę,
jeszcze nierozpalony ogień.
będzie dobrze.



