Ostatni wypiek: opowieść o zapomnieniu, miłości i samotności

6 godzin temu

Na skraju zapomnianej wsi pod Poznaniem, w maleńkim domku, mieszkała Stanisława Janowska – kobieta, którą we wsi nazywano po prostu Janowską. Jej imię dawno zatarło się w pamięci sąsiadów, ale szacunek do niej pozostał w każdym obejściu.

W wieku dziewięćdziesięciu czterech lat wciąż trzymała się mocno: sama prowadziła gospodarstwo, pielęgnowała ogród, a w domu panował porządek, jakby nie mieszkała tam jedna staruszka, ale cały zastęp sprzątaczek. Biała, wykrochmalona chustka, jasny fartuch, wybielone parapety, lśniące szyby z kwiatami w oknach – Janowska należała do tych, którzy potrafili żyć godnie i z klasą.

Po śmierci męża, która nastąpiła dziesięć lat temu, została sama. Troje dzieci – syn Marek, córki Halina i Bożena – dawno wyjechało do miasta, rozleciało się jak jesienne liście na wietrze. Wnuki dorosły, zajęły się własnymi sprawami i rzadko wspominały o wiejskiej babci. Najwyżej dzwoniły od święta.

Ale ona nie miała im tego za złe. Rozumiała: każdy ma swoje życie. A ona? Po prostu żyła dalej, pracowała, kochała swoje kozy, piekła drożdżówki i wierzyła, iż to wszystko ma sens.

Prezenty, które wracają
– Witajcie, Janowska! – zaglądnęła pewnego dnia sąsiadka Grażyna z córką. – Przyszłyśmy po ser. Kasia tylko twój je, sklepowy choćby nie tknie!

– Ach, moje złotko, jakże się cieszę! Macie tu drożdżówkę z jabłkami – ulubioną Kasi.

– Dziękuję, babciu! – uśmiechnęła się radośnie dziewczynka.

– Rozpieszczam was, wiem – śmiała się Stanisława. – A kogo mam rozpieszczać, jak nie dzieci? Moje wszystko nie jedzą, ciągle zajęte… Niedawno sąsiad Jurek odwiózł moje przetwory z powrotem – mówi, iż nie wzięli. Ani konfitur, ani sera, ani mleka – “nie jemy”. A ja, głupia, starałam się…

Sąsiadki wymieniły współczujące spojrzenia. Wiedziały: syn przyjechał tylko raz w ciągu roku – przywiózł szefa na wędkowanie. Wnuk przyjechał z kolegami na majówkę, całą noc pili i wrzeszczeli. Rano przepadli jak kamień w wodę. Córki nie pokazywały się od pięciu lat. Wnuki, gdy były małe, spędzały u babci każde wakacje. Teraz – zapomniały drogi, kręcą się po zagranicznych kurortach.

– A twoje kozy jak? Nie ciężko już z nimi? – spytała Grażyna.

– Gdzie bym bez nich była? One trzymają mnie przy życiu. Bez zajęcia – człowiek schnie jak zeschła gałąź. A z nimi – muszę wstać, nakarmić, wydoić… Ruch to zdrowie, Grażynko.

Ogród, który stał się niepotrzebny
Latem Janowska, jak co roku, krzątała się w ogrodzie. Na grządkach – wzorowy porządek. Pomidory, kapusta, ziemniaki, ogórki… Wszystko pod linijkę, ani jednego chwasta. Ale sąsiedzi zauważyli: babcia częściej przystaje, ciężko oddycha.

Pewnego dnia upadła – zrobiło się jej słabo. Poprosiła Grażynę: zadzwoń do dzieci, powiedz – mamie źle. Zadzwoniła. Nikt nie przyjechał. Ani Marek, ani Halina, ani Bożena. Tylko cisza po drugiej stronie słuchawki.

Sąsiedzi pielęgnowali Janowską jak umieli. Jurek przywiózł leki, Grażyna doiła kozy, karmiła kury, inna sąsiadka przynosiła rosół i szarlotkę. Babcia krępowała się – nie przywykła być ciężarem.

Oslabła. Bardzo. Napisała list:
“Zabierzcie mnie do siebie. Nie daję już rady sama…”

Odpowiedzi nie było. Jakby pisała do ściany.

Pożegnanie
Latem postanowiła: dość. Kozy oddała Grażynie. Grządki nie obsiała – po raz pierwszy od pięćdziesięciu lat. Siedziała przy oknie, patrzyła na zarastającą trawą ziemię – tę, którą tak kochała, a której już nie mogła uprawiać.

Pewnego dnia znalazła na strychu stare szkolne zeszyty. Wyrwała czystą kartkę, długo pisała. Każdą literę – z wysiłkiem, każde słowo – ze łzami. Potem położyła notatkę na stole, obok – zawiniątko z pieniędzmi.

…Lał deszcz. Przez kilka dni z komina nie unosił się dym. Sąsiedzi zaczęli się niepokoić.

Weszli – a babcia leżała cicho, przykryta kołdrą, jakby spała. Tylko już się nie obudzi.

Zadzwonili do dzieci. Nikt nie odebrał. Napisali. Cisza.

Pogrzeb zorganizowali sąsiedzi. Grażyna, Jurek, jeszcze kilkoro. Kobiety upiekły ciasta, mężczyźni pomogli z trumną. Wszystko – jak dla rodzonej.

Dzieci przyjechały następnego dnia wieczorem. Gdy wszystko było już gotowe. Odebrali od sąsiadów klucz, w milczeniu weszli do domu.

Na okrągłym stole – biały obrus. Na nim – zawiniątko z pieniędzmi i list.

“Drogie moje dzieci – Marku, Halinko i Bożenko.
Wreszcie zebraliście się wszyscy razem. Proszę: nie kłóćcie się, wspierajcie nawzajem. Gospodarstwo rozdałam. Obrazy święte – do kościoła, jeżeli nie weźmiecie. Psa mojego – Jurkowi, on dobry człowieka. Dom sprzedajcie, pieniądze podzielcie po równo. Wybaczcie i żegnajcie.
Mama.”

Zapomniany grób
Dom zamknięto. Zabito okna i drzwi deskami. Psa wypuścili po prostu na podwórko.

Odjechali. Nigdy więcej nie wrócili do wsi.

Dom porósł pokrzywami i chwastami. Nikt nie chciał kupić starej chaty na odludziu.

Grób Stanisławy Janowskiej zarastał tak samo – ciszą i trawą. Ale Grażyna, ilekroć przechodziła koło cmentarza, wstępowała. Sprzątała, sadziła kwiaty.

– Dużo dobrego mi dałaś, kochana… – szeptała. – Ja przynajmniej o twój grób zadbam…

Tak odchodzą ci, którzy oddają życie dzieciom. Kochają do ostatniego tchu. Ale czasem – w pustkę.
Czasem – bez “dziękuję”.
Bez ostatniego “mamo”.
Bez telefonu.

A dom – stoi. Samotny. Z białymi firankami i zapachem konfitur, zatrzymanymi gdzieś w przeszłości.

Idź do oryginalnego materiału