Ostatni pieróg babci: opowieść o zapomnieniu, miłości i samotności

polregion.pl 4 godzin temu

Na skraju zapomnianej wioski pod Lublinem, w maleńkim domku, mieszkała Weronika Józefowa — kobieta, którą we wsi nazywano po prostu Józefową. Jej imię dawno zatarło się w pamięci sąsiadów, ale szacunek dla niej trwał w każdym obejściu.

W swoich dziewięćdziesiąt cztery lata wciąż trzymała się prosto: sama prowadziła gospodarstwo, pielęgnowała ogródek, a w domu panował porządek, jakby nie mieszkała tam jedna staruszka, ale cały zastęp sprzątaczek. Biała, wykrochmalona chustka, jasny fartuch, wymyte do połysku okna z doniczkami pelargonii — Józefowa była z tych, co umieją żyć pięknie i z godnością.

Po śmierci męża, która zdarzyła się dziesięć lat temu, została sama. Dzieci — troje: syn Marek, córki Bogna i Danuta — dawno wyjechali do miast, rozlecieli się jak jesienne liście, każdy w swoją stronę. Wnuki dorosły, zaprzątnęły się swoimi sprawami i o wiejskiej babci przypominały sobie rzadko. Chyba iż od święta, przez telefon.

Ale ona nie miała im tego za złe. Rozumiała — każdy ma swoje życie. A ona… Po prostu żyła dalej, pracowała, kochała swoje kozy, piekła pierogi i wierzyła, iż to wszystko nie na darmo.

**Prezenty, które wracają**
— Witajcie, Józefowa! — zajrzała kiedyś sąsiadka Kazia z córeczką. — Po ser przychodzimy. Ania tylko twój je, sklepowy to dla niej nie istnieje!
— Ach, moje złotka, jakże się cieszę! Macie pieróg z jagodami — Ani ulubiony.
— Dziękujemy, babciu! — uśmiechnęła się dziewczynka.
— Rozpieszczam was, wiem — śmiała się Weronika. — A kogo mam rozpieszczać, jak nie dzieci? Moje już nie jedzą, ciągle zajęte… Niedawno Wojtek, sąsiad, odwiózł z powrotem moje paczki — nie przyjęli. Ani pierogów, ani sera, ani mleka, ani konfitur. „Nie jemy”. A ja jak głupia się starałam…

Sąsiadki zamieniły się współczującymi spojrzeniami. Wiedziały: syn przyjechał tylko raz w roku — przywiózł szefa na ryby. Wnuk — z kumplami na majówkę, całą noc pili i wrzeszczeli. O świcie — po nich ani śladu. A córki nie pokazywały się od pięciu lat. Ich dzieci, gdy były małe, spędzały u babci każde lato. Teraz — zapomniały drogi, kręcą się po zagranicznych kurortach.

— A twoje kozy jak? Nie ciężko już z nimi? — spytała Kazia.
— Gdzie bym bez nich była? One mi życie trzymają. Bez roboty — człowiek w ziemię idzie. A z nimi — trzeba wstać, nakarmić, wydoić… Ruch to zdrowie, Kaziu.

**Ogródek, który już niepotrzebny**
Latem Józefowa, jak zawsze, krzątała się w ogrodzie. Na grządkach — wzorowy porządek. Pomidory, kapusta, ziemniaki, ogórki… Wszystko na swoim miejscu, ani jednego chwastu. Ale sąsiedzi zauważyli: babcia częściej przystaje, ciężko oddycha.

Pewnego dnia upadła — zrobiło się jej słabo. Poprosiła Kazię: zadzwoń do dzieci, powiedz — mamie niedobrze. Ta zadzwoniła. Ale nikt nie przyjechał. Ani Marek, ani Bogna, ani Danuta. Tylko cisza po drugiej stronie słuchawki.

Sąsiedzi pielęgnowali Józefową, jak umieli. Wojtek przywiózł leki, Kazia doiła kozy, karmiła kury, inna sąsiadka nosiła zupę i ciasta. Babcia wstydziła się — nie przywykła być ciężarem.

Osłabła. Zupełnie. Napisała list:
„Zabierzcie mnie do siebie. Nie daję już rady sama…”

Odpowiedzi nie było. Jakby pisała do ściany.

**Pożegnanie**
Latem postanowiła: dość. Kozy oddała Kazi. Grządek nie zasadziła — pierwszy raz od półwiecza. Siedziała przy oknie, patrzyła na zarastającą trawą ziemię — tę, którą tak kochała, a której teraz nie mogła już podnieść.

Pewnego dnia znalazła w komórce stare zeszyty szkolne. Wydarła czystą kartkę, długo pisała. Każd— Każde słowo wypisane z trudem, każda litera jak kropla łzy, a na końcu tylko cisza i wiatr, który przewraca kartki dawno zapomnianych wspomnień.

Idź do oryginalnego materiału