Rodzita córka wyrzuciła z działki
Halina Szymonówna ostrożnie sięgnęła po dojrzałe jabłka na gałęzi. Plecy odpowiedziały znanym bólem, ale zignorowała to w tym roku jabłek było tyle, iż grzech nie zebrać. Antonówki udały się wyjątkowo: duże, pachnące, z lekką kwaskowatością. Idealne na konfiturę, którą tak uwielbia jej zięć Wiesław. A wnuczka Zosia na pewno ucieszy się z jabłecznika na niedzielne popołudnie.
Mamo, znowu się wspinasz na drabinę? głos córki za plecami sprawił, iż Halina Szymonówna drgnęła. Ile razy miały mówić: zawołaj mnie albo Wiesia, my to zrobimy!
Irena, jej córka, stała na ścieżce z rękami w biodrach. W białej bluzce i starannie ułożonych włosach wyglądała obco wśród jabłoni i grządek z koperkiem.
Ależ, Irenko, przecież ostrożnie uśmiechnęła się przepraszająco Halina, schodząc z drabiny. Po co was zawracać? Macie i tak pełne ręce roboty.
Właśnie o to chodzi skinęła Irena, zabierając matce kosz z jabłkami. Wiesiek od trzech dni skład papiery, ja urywam się z klientami, a ty tu zdobywasz szczyty. Jeszcze spadniesz, co my wtedy zrobimy? Nie mam czasu wozić cię po przychodniach, mamo!
Halina Szymonówna milczała. Co tu powiedzieć? Dzieci dorosły, mają swoje życie, swoją pracę. Irenka z mężem prowadzą mały sklep z farbami i tapetami. Ciągle przy telefonie, w biegu. Nie mają głowy dla matki.
Mamo, musimy poważnie porozmawiać Irena postawiła kosz na werandzie i wróciła do ogrodu. Chodź, usiądziemy.
Serce Haliny zabiło mocniej. Ten ton znała dobrze tak córka mówiła, gdy miała coś ważnego, ale nieprzyjemnego do powiedzenia.
Usiadły na starej, zielonej ławce pod wiśnią. Farba miejscami się łuszczyła, ale jakoś nigdy nie było czasu w odnowienie. Teraz chyba już i nie będzie.
Mamo, pamiętasz, jak mówiliśmy z Witkiem o rozszerzeniu działalności? zaczęła Irena, patrząc gdzieś ponad drzewami.
Pamiętam, oczywiście skinęła głową Halina. Chcieliście otworzyć drugi sklep, na drugim końcu miasta.
Właśnie. I wszystko się układa. Kredyt załatwiony, lokal znaleźliśmy. Ale brakuje środków na remont i pierwszą dostawę.
Halina zesztywniała. Miała skromne oszczędności, odłożone na czarną godzinę, ale oddałaby je córce bez wahania, gdyby tylko poprosiła.
Irenko, jeżeli potrzebujesz pieniędzy…
Nie, mamo, nie o to chodzi przerwała jej Irena. Postanowiliśmy sprzedać działkę.
Co? Halina nie wierzyła własnym uszom. Jaką działkę?
Tę działkę, mamo Irena wskazała ręką na ogród. Sąsiad Wieczorek od dawna chciał powiększyć swoje włości, zaoferował dobrą cenę. A nam kasa potrzebna na już.
Halinie zakręciło się w głowie. Sprzedać działkę? Ale jak to? Przecież to rodzinne gniazdo. Tutaj jeszcze jej mąż, Zbyszek, własnymi rękami budował dom, sadził drzewa. Tu Irenka dorastała, na tych grządkach uczyła się pracy w ziemi. Trzydzieści lat spędzali tu każde lato, a po jego śmierci Halina w ogóle tu zamieszkała od wiosny do późnej jesieni.
Ale co ze… mną? cicho zapytała. Gdzie ja się podzieję?
Mamo, przecież rozumiesz, iż w twoim wieku ciężko już samej na działce Irena położyła jej rękę na ramieniu. Domu nie ogarniasz, ogrodu nie dasz rady utrzymać. Chata niszczeje, dach przecieka. My z Witkiem nie możemy tu ciągle być, żeby wszystko naprawiać. A ty masz w mieście mieszkanie, ciepłe, wygodne. choćby nie myśl, iż cię na bruk wyrzucamy.
Ale ja nie chcę do mieszkania Halina poczuła, jak łzy podchodzą do gardła. Irenko, ja tu żyję. Moje kwiatki, moje grządki, sąsiedzi, z którymi przyjaźnię się od lat. Jak to tak?
Mamo, to nie podlega dyskusji głos Ireny stał się twardszy. Decyzja zapadła. Wieczorek daje dobrą cenę, a my już z nim puknęliśmy w dłoń. Papierki się szykują. Masz dwa tygodnie na spakowanie. Co chcesz, zabierzesz do miasta, resztę… no, zobaczymy.
Dwa tygodnie? Halina nie mogła uwierzyć. Jak to tak nagle?
Lepiej szybko, niż się męczyć odparła Irena. I jeszcze, mamo… działka jest oficjalnie na mnie i Witka, pamiętasz? Ty z tatą przepisaliście ją jeszcze dziesięć lat temu, żeby nie było potem z testamentem zamieszania.
Halina pamiętała. Jak nie pamiętać? Zbyszek nalegał: Lepiej teraz wszystko załatwić, póki żyjemy. A potem będzie jedna wielba biurokracja. I się zgodziła. Jak mogła przypuszczać, iż własna córka wyrzuci ją z działki, którą z mężem budowali własnymi rękami?
Mamo, nie patrz tak na mnie Irena wstała. Nie z dobrej woli to robimy. Biznes albo się rozkręci, albo padnie. Innej drogi nie ma. A działka… co to za działka? Kawał ziemi, który tylko siły i kasę wyciąga. Sama mówiłaś, iż plecy bolą od grządek.
Z miłości mówiłam szepnęła Halina.
Wieczorem nie mogła zasnąć. Leżała w wąskiej sypialni, patrzyła w sufit, który Zbyszek sam obijał boazerią, i myślała, jak zostawi wszystko. Jabłonie, które sadzili, gdy Irenka miała pięć lat. Truskawki, z których podkradali sąsiedzkie dzieciaki, a ona udawała, iż nie widzi. Altankę, gdzie latem z koleżankami piły herbatę z konfiturą malinową.
Rano przyjechał zięć, Witek. Przywiózł pudła i worki.
Halinko, pomogę ci się spakować zaproponował, unikając jej wzroku. Co zabierzemy do miasta, a co zostawimy?
Zostawimy? powtórzyła. Komu zostawimy, Witku? Wieczorkowi? On nie potrzebuje moich rzeczy. Dom rozwali, żeby działkę powiększyć.
No, może coś wyrzucimy zająknął się zięć. Meble stare, sprzęty… Irenka mówiła, iż w mieście później kupisz nowe.
Za jakie pieniądze? chciała zapytać Halina, ale milczała. Jej emerytury ledwo starczało naW końcu Halina Szymonówna zostawiła sobie tylko mały kawałek ogrodu z jabłoniami i altanką, resztę sprzedając sąsiadowi, ale i tak każdego ranka, patrząc na wschód słońca między gałęziami, myślała, iż czasem obcy ludzie okazują więcej serca niż własna krew.