Ona poczuła zazdrość… o kota

20 godzin temu

Zazdrosciła mnie… o kota.

Nigdy bym nie pomyślała, iż znajdę się w tak absurdalnej, żeby nie powiedzieć głupiej, sytuacji. Z mamą dzwonimy do siebie codziennie – czasem choćby dwa razy: rano i wieczorem. Ale od dwóch dni nie mogłam się do niej dodzwonić – albo zrzucała połączenie, albo w ogóle nie odbierała. Zaczęłam się poważnie martwić. Już zbierałam się, żeby jechać do niej do domu – może coś z telefonem? Zresztą, nowy telefon podarował jej Tomek na Dzień Kobiet, ale mama nie jest za pan brat z technologią.

I nagle – cud! Mama w końcu odebrała, ale jej głos był lodowaty, jakbym trafiła na rozmowę z urzędnikiem:

– Tak, słucham cię.

– Mamo, gdzie ty byłaś? Już tracę głowę, od dwóch dni nie mogę się do ciebie dodzwonić!

– Nie miałam czasu w rozmowy. Zwłaszcza o kotach – odcięła się ostro.

Na początku choćby nie zrozumiałam, o co chodzi, ale gwałtownie ułożyłam wszystko w głowie. Chodziło o naszą kotkę. Od miesiąca ratowaliśmy Lunę – naszą czarną piękność, której pełne imię brzmiało „Ludwika z Leśnej Polany”, jeżeli być dokładnym. Wszystko zaczęło się od osłabienia, potem była gonitwa po klinikach, błędne diagnozy, zastrzyki, tabletki, zabiegi, kroplówki – wszystko na próżno. Kotce było coraz gorzej, w jednej z lecznic niemal ją uśpili.

Dopiero w trzecim miejscu trafiliśmy na prawdziwego weterynarza – doświadczonego, spokojnego, uważnego. USG, badania, badania krwi… Nalegał na operację. Bałam się. Bałam się ją stracić, ale mu zaufaliśmy – i słusznie. Przeszliśmy przez trudną rehabilitację: karmiłam ją łyżeczką, poiłam ze strzykawki bez igły, spałam obok na podłodze, by usłyszeć, jeżeli będzie gorzej. I Luna, na szczęście, wróciła do zdrowia. Znów sama je, korzysta z kuwety, mruczy i przytula się jak dawniej.

Przed tą całą maminą obrazą zadzwoniłam do niej i przy okazji wspomniałam, ile kosztowało leczenie. No wiecie – sumy niemałe. Mama wtedy jęknęła:

– Kilka moich emerytur! Zwariowałaś?!

Rozmowa skończyła się bez kłótni, ale i bez ciepła. Poczułam coś niepokojącego, ale postanowiłam zignorować. A mama, widocznie, przeżuwała te słowa, aż w końcu coś w niej pękło.

Nie wytrzymałam i, słysząc jej zarzuty o „kocim szaleństwie”, spytałam wprost:

– Mamo… ty zazdrościsz mi Luny?

– Ależ skąd! Po prostu dziwnie to wygląda: na kota wydajesz więcej niż na własną matkę!

– Ale ona zachorowała, mamo! Miałam ją uśpić?! Zresztą, to byłoby tańsze niż operacja…

– Nie o to mi chodziło – mruknęła mama, już mniej pewnie.

– Posłuchaj, wiesz przecież, iż ja z Tomkiem zawsze pomożemy. jeżeli czegoś potrzebujesz, powiedz – przyjadę, pogadamy, znajdziemy rozwiązanie. Przeleję ci pieniądze, kupimy, co trzeba. Przecież wiesz – dla nas jesteś najważniejsza, a Luna… no cóż, to też część rodziny. Po prostu ją kochamy.

Mama złagodniała. Głos stracił lodowatą ostrość, a w słuchawce pojawiły się słowa, na które czekałam:

– Tak… pomagacie… dziękuję. Po prostu nie rozumiem, jak można tyle wydawać na zwierzę.

– Bo ją kochamy. I nie porównuj. To nie jest wybór „albo-albo”. Kochamy ciebie i ją. Umówmy się – dzwoń od razu, jeżeli czegoś potrzebujesz. Bo sama zacznę przyjeżdżać i przeglądać twoją lodówkę i apteczkę!

– Kasia, tylko nie kontrole – zaśmiała się mama. – Wybacz, byłam głupia. Po prostu przyjedź, tak tęsknię…

– Już jadę – uśmiechnęłam się. – I nie waż się nie upiec swoich pierogów!

Wieczorem razem z mężem przyjechaliśmy do mamy. Herbata, pierogi, rozmowy, śmiech. Wszystko jak dawniej. I w duchu podziękowałam Bogu, iż mam mamę – żywą, upartą, drażliwą, ale taką swoją. A z Luną już wszystko dobrze. I oby nigdy się to nie zmieniło.

Idź do oryginalnego materiału