Nie był taki, jak myśleliście…
„Mama i tata przyjadą w weekend” – powiedziała Kinga, starając się, by zabrzmiało to zupełnie naturalnie. „Bardzo chcą cię poznać.”
Krzysztof, który właśnie smarował tost wiśniową konfiturą, zastygł w bezruchu. Powoli odłożył nóż.
„Świetnie” – odparł, wymuszając uśmiech. „Ja też się cieszę. Naprawdę.”
Ale Kinga znała go zbyt dobrze. Od razu dostrzegła, jak naprężyły się jego ramiona, jak unikał jej wzroku.
„Krzyś, wszystko będzie dobrze. Na pewno cię zaakceptują” – powiedziała łagodnie, biorąc go za rękę.
Uśmiechnął się, ale w jego oczach widać było niepokój i zwątpienie.
„Kinga, twoi rodzice to ludzie wykształceni, z dobrego domu… A ja? Spójrz na mnie: broda, tatuaże, kolczyk w uchu. Dla nich to koszmar.”
„Dla mnie jesteś najżyczliwszym człowiekiem na świecie” – odparła cicho. „I oni to zobaczą. Zobaczysz.”
Następny tydzień minął w wirze przygotowań. Kinga sprzątała mieszkanie, przeglądała ulubione przepisy rodziców i układała wszystko idealnie. Krzysztof w milczeniu jej pomagał: zawiesił nowe zasłony, kupił świeże kwiaty, ale wieczorami wychodził na balkon i palił, pogrążony w myślach.
I nadszedł ten dzień. Kinga nerwowo prostowała obrus, po raz kolejny przesuwając serwetki. Krzysztof, ubrany w białą koszulę z podwiniętymi rękawami, stał przed lustrem i starannie układał włosy.
Zadzwonił domofon.
„Otworzę” – westchnął i wyszedł do przedpokoju.
W drzwiach stali jej rodzice – Zofia Stanisławówna i Jan Kazimierz. Matka patrzyła na Krzysztofa szeroko otwartymi oczami, jakby ujrzała ducha. Ojciec zmarszczył brwi, wodząc wzrokiem od wytatuowanych rąk po kolczyk w uchu.
„Dzień dobry” – spokojnie powiedział Krzysztof, wyciągając dłoń. „Jestem Krzysztof. Miło mi państwa poznać.”
Ojciec po chwili wahania uścisnął jego dłoń, skinąwszy głową. Zofia Stanisławówna, wyczuwając napięcie, pierwsza się otrząsnęła:
„No to przejdźmy. Kinga na nas czeka, prawda?”
Kinga pojawiła się z kuchni, promieniejąc wymuszonym uśmiechem. Przytuliła rodziców, a potem wzięła Krzysztofa za rękę i zaprowadziła ich dalej.
Kolacja toczyła się w ciężkiej ciszy. Matka przyglądała się Krzysztofowi, jakby próbowała rozwikłać zagadkę. Ojciec zadawał krótkie, konkretne pytania. Czym się zajmuje? Jak długo są razem? Gdzie mieszkają jego rodzice?
Gdy Krzysztof wspomniał, iż jest weterynarzem, matka uniosła brew:
„Weterynarz? To niespodzianka. Po tobie bym się nie spodziewała…”
Skinął tylko głową:
„Tak, często to słyszę. Ale tatuaże to nie diagnoza.”
Zapadła krótka cisza, którą przerwał ojciec:
„A dlaczego akurat zwierzęta?”
Krzysztof wziął głęboki oddech:
„W dzieciństwie znalazłem psa, który został potrącony. Był bliski śmierci. Z mamą zawieźliśmy go do kliniki. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem, jak lekarz walczy o życie pacjenta, który nie może mówić… To był moment, w którym zrozumiałem, iż chcę robić to samo.”
Jan Kazimierz niespodziewanie złagodniał. Zaczął wypytywać o przypadki z praktyki, a choćby opowiedział, jak raz wyciągał kota z kanalizacji.
Pod koniec wieczoru atmosfera wyraźnie się ociepliła. Krzysztof mówił, jak zwierzęta wyczuwają życzliwość, jak godzinami pielęgnował maluchy, które inni skreślili.
Gdy rodzice się zbierali, Zofia Stanisławówna nagle podeszła i przytuliła go.
„Dziękuję za szczerość” – szepnęła. „Myliłam się.”
Jan Kazimierz uścisnął jego dłoń mocniej:
„Dbaj o moją dziewczynę. Jest jedna taka.”
Gdy drzwi się zamknęły, Krzysztof odetchnął z ulgą:
„Myślałem, iż twoja mama zacznie odmawiać modlitwy i kropić wodą święconą.”
Kinga roześmiała się i przytuliła do niego:
„A ja wiedziałam, iż cię pokochają. Bo jesteś najlepszy.”
Stali w ciszy, wtuleni w siebie, a na parapecie smacznie spał rudy kotek – ten sam, którego Krzysztof kiedyś uratował.
„A jednak… jakie to dziwne” – szepnął. „Gdyby nie ty, nie ten maluch, może w ogóle byśmy ze sobą nie rozmawiali…”
„A teraz mamy całą historię dla naszych dzieci” – uśmiechnęła się Kinga.
„I rodziców, którzy mnie nie wygnali” – dodał.
Oboje się zaśmiali – lekko, szczerze, świadomi, iż prawdziwe szczęście to być akceptowanym takim, jakim się jest.