34listopada 2024
Dziś po czterdziestu latach małżeństwa, w wieku sześćdziesięciu trzech lat, zdecydowałem, iż nie będę już żył w cieniu. Zostawiłem klucze na drewnianym stole w naszym mieszkaniu przy ulicy Niepodległości w Warszawie i wyszedłem. Nie było krzyków, płaczu ani dramatycznych scen wszystko, co musiałem przeżywać, już dawno przeszło w ciszy niedzielnych poranków.
Mój mąż, Janusz, nigdy nie zdradzał, nie pił, nie bił. Stał się jedynie zimną, milczącą ścianą. Żyliśmy jak dwa meble w salonie przytulnym w Pradze: on przed telewizorem, ja przy oknie podlewając storczyki. Spaliśmy w jednym łóżku, ale od lat osobno. Przez lata powtarzałem sobie: Tak wygląda małżeństwo, wszyscy tak żyją, nie można mieć wszystkiego. Aż pewnego ranka, patrząc w lustro, zobaczyłem nie szarą, zmęczoną twarz, ale odbicie dziewczyny, którą kiedyś była Jadwiga marzycielki, kochającej podróże i śmiech do białego rana. Pomyślałem: może jednak można coś zmienić?
Zaparzyłem mocną kawę, spojrzałem na siebie w lustrze i nie rozpoznałem tego mężczyzny. Byłem zmęczony, niewidzialny, ale w głębi tliła się jeszcze iskra, którą dawno nie pozwalałem się rozwinąć. Postanowiłem nie czekać, bo jeżeli nie spróbuję teraz, to już nigdy nie znajdę odwagi.
Otworzyłem drzwi i opuściłem życie, które przestało być moje. Pierwsze dni były dziwnie ciche, ale nie duszne raczej lekkość, której brakowało w starej kamienicy przy ul. Mokotowskiej. Wynająłem małą kawalerkę na obrzeżach miasta: trzy okna, starą sofę i jedną szafkę. Wszystko to było moje, choć jeszcze nic nie należało do mnie własnoręcznie. Nie miałem planu, nie wiedziałem, co przyniesie jutro, ale po raz pierwszy od lat poczułem przestrzeń w głowie, ciele i sercu.
Z początku budziła mnie wina, jakby popełnił jakiś grzech. Porzuciłem dom, żonę, niedzielne obiady z rodziną. Czy można zostawić coś, co już nie istnieje? Nie czułem się już żoną, raczej cieniem przy mężu, którego nie rozumiałem i który nie starał się mnie zrozumieć. Rozmawiałem o tym z Anną, sąsiadką, ale w końcu przestałem mówić ile razy można prosić, by ktoś spojrzał na ciebie jak na człowieka, a nie na mebel?
Moje dzieci zareagowały różnie. Syn, Piotr, milczał, a córka, Bogna, płakała: Dlaczego nie poczekałaś, aż wnuki podrosną? Tata tak cierpi Po co ci to było?. Tłumaczyłem spokojnie, iż nie odszedłem z gniewem, a z ciszy. Nie szukałem romansu ani luksusów, miałem jedynie walizkę, skromne mieszkanie i odwagę, którą noszę jak medal.
Zacząłem wychodzić na zewnątrz do parku w Łazienkach, do biblioteki przy Placu Defilad, na jogę w centrum. Zapisałem się na kurs akwareli, chociaż ręka drżała ze stresu. Uczyłem się robić rzeczy po raz pierwszy sam kupić farby, sam wsiąść do autobusów linii 116, sam zamówić herbatę w kawiarni przy Starówce. Brzmi banalnie, ale po czterdziestu latach bycia tłem było to moje małe Mount Everest.
Pewnego popołudnia usiadłem na ławce w parku z notesem i ołówkiem. Rysowałem drzewo, które rzucało cień, liście i kobietę z psem Azorem. Łzy spłynęły po policzkach, ale nie były łzami bólu to była ulga, a jednocześnie żal, iż tak długo czekałem na ten moment.
Były chwile zwątpienia, gdy wracałem wieczorem do pustego mieszkania i nie miałem do kogo się odezwać. Gdy ktoś pytał: I co, lepiej ci teraz?, lub gdy patrzyłem w lustro i widziałem starszego mężczyznę z siwymi włosami, który uciekł z własnego życia. Przypominałem sobie jednak puste spojrzenia, długie milczenia i chłód dawnych dni. Wiedziałem, iż teraz, mimo samotności, przynajmniej jestem sobą.
Życie po sześćdziesięciu latach nie jest końcem, ale początkiem. Nie chodzi o wielką rewolucję, romans z młodszym, egzotyczne podróże. Czasem wystarczy chcieć rano zaparzyć dobrą kawę i wypić ją przy oknie, patrząc, jak budzi się dzień, bez lęku i żalu, z poczuciem, iż wreszcie oddycham.
Rano, gdy mgła otulała drzewa za oknem, usiadłem przy parapecie z kubkiem herbaty i patrzyłem na świat ten sam, a jednak inny. Zszedłem na dół do lokalnej piekarni. Pani przy ladzie zapytała:
Bułeczki pszenne, tak jak zawsze?
Odpowiedziałem:
Nie, dziś z makiem. Chcę spróbować czegoś innego.
To właśnie te drobne wybory, te decyzje, które nie muszą się spodobać nikomu, dały mi wolność. Po czterdziestu latach nie słuchania własnego głosu, w końcu usłyszałem siebie cichy, ale mój.
Spotkałem niedawno starą znajomą, która zatrzymała mnie na ulicy i rzekła:
Szkoda. Byliście kiedyś tak zgodni.
Uśmiechnąłem się i odpowiedziałem:
Zgodność to nie to samo, co bliskość.
Wróciłem do mieszkania, włączyłem kołyszący zapach świecy imbirowej i usiadłem do szkicowania. Ręce wciąż niepewne, serce odważniejsze.
Nie wiem, co przyniesie jutro, ale wiem, iż nie chcę wracać do życia, w którym zapomniałem, kim jestem. Czasem trzeba odejść bardzo późno, by w końcu przyjść do siebie.
Marek.

6 dni temu




