Stara chatka, gdzie znów ożyło szczęście
Marek zaprosił przyjaciół do domku letniskowego. Po ich minach widać było, iż czuli się rozczarowani. Ktoś choćby skrzywił się, przyglądając się odrapanym ścianom i zarośniętemu podwórku.
— No i czego się spodziewali? — pomyślał Marek, obserwując ich reakcję. — Myśleli, iż przywiozłem ich do pałacu? To stara chata po babci, a nie luksusowa willa…
Ale niedługo ruszyły się kłęby dymu z grilla, mięso zaczęło skwierczeć, a z głośników popłynęła muzyka. Śmiech, żarty, pieczone kiełbaski, zapach dymu — i wieczór nabrał zupełnie innego charakteru. Kiełbasa wyszła wyśmienicie, piwo lało się strumieniami, a cała kompania rozchmurzyła się.
Miejsc do spania też nie zabrakło. Ktoś spał na starej kanapie, ktoś na materacu na werandzie. A rano wszyscy rozjechali się do domów — syci i zadowoleni.
Marek został sam. Nie miał ochoty wracać do hałaśliwego miasta. Siedział w ciszy, przyglądając się starym naczyniom w kredensie, gdy nagle z zewnątrz dobiegł głos:
— Hej, jest tam kto?!
Wyszedł na ganek i zastygł. Na ścieżce stała dziewczyna — urocza, z lekko zmieszanym spojrzeniem. Patrzyła niepewnie.
— Pan… pan tutaj mieszka? Kiedyś żyli tu Anna i Jerzy Kowalscy. A pan kim jest?
— A ty kim jesteś? — rzucił ostro Marek. — Wyglądam według ciebie na oszusta?
Ale dziewczyna nagle się uśmiechnęła łagodnie, prawie ciepło.
— Nie, po prostu… dawno tu nie byłam. Kiedyś znałam wnuka pani Kowalskiej. A pan, szczerze mówiąc, w ogóle nie wygląda jak on.
— Nie wyglądam? — prychnął Marek. — A właśnie nim jestem — Marek Kowalski. Najwyraźniej pomyliłaś mnie z kimś innym.
Dziewczyna mocno się zarumieniła.
— Jestem Zosia. Brat mój, Tomek, był twoim przyjacielem. Ciągle mnie wtedy podrzucał, pamiętasz? Dałeś mi kiedyś cukierka przy ognisku, gdy piekliśmy kiełbaski…
Marek przyjrzał się uważniej. I faktycznie — coś znajomego było w jej twarzy, szczególnie w tym rozbłysłym spojrzeniu. Kiedyś, pewnie z dziesięć lat temu, biegała za nimi krok w krok, a oni z Tomkiem próbowali się od niej uwolnić.
— To ty? — zdziwił się. — Ta mała dziewczynka z piegami?
— No, już nie taka mała — zaśmiała się Zosia.
Weszli do domu. Marek nastawił czajnik, a Zosia wyjęła ze starej szafy babcine filiżanki.
— Mogę? Zawsze marzyłam, żeby napić się z nich herbaty. Są takie piękne…
Pili herbatę, jedząc wczorajsze pierniczki. Zegar na ścianie znów zaczął tykać — Marek nakręcił go po raz pierwszy od wielu lat. Jakby dom, dawno zapomniany, nagle ożył.
— Szłam na grzyby, ale trochę się bałam iść sama — przyznała się Zosia, trzymając filiżankę obiema rękami jak dziecko.
— Lubisz grzyby? — uśmiechnął się Marek. — To w weekend możemy iść razem?
Sam był zaskoczony, jak naturalnie mu z nią było.
Od tamtej pory zaczęli się spotykać. Wszystko, czego dotknęła Zosia, jakby nabierało życia. Umyła okna, wypolerowała stare meble, poukładała pościel w szafie — dokładnie, tak jak robiła to babcia.
— Tu wszystko wygląda jak nowe — dziwiła się. — Jakby twoja babcia wiedziała, iż kiedyś tu razem zamieszkamy.
I rzeczywiście, stary dom jakby się obudził. Marek naprawił ganek, pomalował okiennice. choćby stary motor dziadka znów odpalił. Życie znów nabrało tempa.
— A ja choćby nie wiedziałem, iż można tak pokochać — powiedział cicho Marek, gdy siedzieli przy ognisku.
— Ja też nie — przyznała Zosia.
Gdy Marek postanowił przejść na pracę zdalną i zamieszkać na stałe w domku, rodzice byli w szoku.
— Zwarjowałeś? W tę głuszę? — wykrzyknęła mama.
Ale Marek tylko wzruszył ramionami. Tutaj było prawdziwe życie — las, rzeka, stary dom i… Zosia.
Babcia i dziadek przyjechali ich odwiedzić, żeby zobaczyć, jak żyją.
Anna Kowalska gładziła rękami drewniane ściany.
— Jakby dom na nas czekał — szepnęła.
A dziadek jakby odmłodniał. Wsiadł na motor, pogwizdywał, żartował. Prosił, by puścić stary pociąg zabawkowy, który Marek niedawno naprawił.
— Jakie to dobre, iż nie porzuciliście tego miejsca — powiedział, patrząc na wnuka z cichą dumą. — My z babcią przeżyliśmy tu tyle szczęśliwych lat… A teraz znów będzie tu radość. Życie toczy się dalej.
— Dziadku, babciu, dziękuję wam za ten domek — powiedział Marek na pożegnanie. — Bez niego nigdy bym nie poznał Zosi.
A Zosia, stojąc obok, dodała:
— I dziękujemy za wasze ciepło. Zostało tu. W każdej desce. W każdym tykającym znów zegarze…
I dom, stary, drewniany, z dziurawym dachem, znów oddychał. Żył. A w nim rozbrzmiewał śmiech. Śmiech życia.