Zimą do wioski, ukrytej wśród gęstych sosen na krańcach Podkarpacia, zawitała wilczyca. Był to mroźny wieczór, gdy śnieg skrzypiał pod nogami, a ciszę przerywało jedynie trzeszczenie gałęzi. Leśniczy Krzysztof, mężczyzna około sześćdziesięciu lat, wyszedł z leśniczówki na dźwięk przypominający skomlenie. Tuż przy progu, pod płotem, siedziała wynędzniała, wychudzona do szkieletu wilczyca. Nie warczała, nie pokazywała kłów — tylko patrzyła oczami pełnymi cichej rozpaczy.
Krzysztof stał przez chwilę, jakby ważąc, czy ingerować w naturę. W końcu jednak wszedł do domu i wrócił z kawałkami zamrożonego mięsa — resztkami dziczyzny, schowanej na gorsze czasy. Ostrożnie położył je pod płotem. Wilczyca, nie zbliżając się, tylko lekko pochyliła głowę, jakby skinęła, po czym porwała mięso i zniknęła w ciemności.
Od tamtej pory przychodziła regularnie. Zawsze sama, zawsze w milczeniu. Po prostu siadała w tym samym miejscu i czekała. Krzysztof przez cały czas ją karmił, choć sąsiedzi zaczęli go krytykować.
— Oszalałeś, Krzysztofie? Do ciebie drapieżnik przychodzi każdej nocy! A co, jeżeli zaatakuje? — irytowała się sąsiadka Halina.
On tylko milcząco kiwał głową. Wiedział, iż głodne zwierzę staje się naprawdę niebezpieczne. A jeżeli jest najedzone — odejdzie w las i nie tkniesz człowieka.
Minęły tygodnie. Nadeszła prawdziwa zima: zawieje, śnieg po pas, głód w lesie. Ale wilczyca wciąż przychodziła. Czasem niecodziennie, czasem trochę później. A potem zniknęła. Krzysztof czekał. Jeden dzień. Drugi. Tydzień. Miesiąc — i nic. Wieśniacy cieszyli się: „No nareszcie odeszła!”. A w jego sercu było niespokojnie. Przywiązał się do niej — jakkolwiek dziwnie to brzmiało.
Po dokładnie dwóch miesiącach, jednego z ostatnich mroźnych wieczorów, znów usłyszał ten sam dźwięk — głuche warczenie, niemal znajome. Serce mu podskoczyło. Wybiegł przed dom — i zastygł.
Przed nim stała wilczyca. Ale nie sama — obok, nieco z tyłu, dwa młode wilki. Były czujne, ale nie agresywne. Wszystkie trzy patrzyły prosto na Krzysztofa. Nie ruszały się. Nie warczały. Tylko patrzyły — spokojnie, niemal po ludzku.
Nie wiedział, co powiedzieć. Stał tylko w swojej starej watowanej kurtce i czuł, jak mróz ścina mu policzki. Nagle zrozumiał: przez cały ten czas karmił nie tylko wilczycę. Ratował jej rodzinę. Mięso, które zostawiał, nie przepadało — ona znosiła je do legowiska, dzieląc się z młodymi. A teraz przyprowadziła je — nie po to, by polować, nie ze strachu, ale… by się pożegnać. Albo podziękować. Kto wie, jak działa świat zwierząt?
Postali chwilę, potem wilczyca lekko pochyliła głowę, tak jak przy ich pierwszym spotkaniu, i cała trójka rozpłynęła się w śniegu, między świerkami.
Od tamtej pory nikt we wsi już więcej nie widział ani wilczycy, ani jej młodych towarzyszy. A Krzysztof nigdy więcej nie opowiadał tej historii na głos. Tylko czasem wieczorami, stojąc przy oknie i wpatrując się w las, cicho mówił do siebie:
— Do widzenia. I tobie też dziękuję, siostro leśna.
I w tych słowach było wszystko: ból, wdzięczność, i zrozumienie, iż choćby w dzikiej przyrodzie jest miejsce dla dobra i wzajemności.