«Nie zatrudnialiśmy się u Was!»: Jak teściowa zmienia weekendy w udrękę

1 tydzień temu

„Nie jesteśmy u was na etacie!” – jak teściowa zamienia weekendy w katorgę

Gdyby ktoś rok temu powiedział mi, iż moje rzadkie, wyczekiwane weekendy zamienią się w harówkę, po której bolą wszystkie mięśnie i łzy same cisną się do oczu – nie uwierzyłabym. Ale teraz to rzeczywistość. Wszystko przez moją teściową, szanowaną Wandę Stanisławowę, która uznała, iż skoro ja i Krzysiek mieszkamy w bloku i nie mamy swojego ogródka, to znaczy, iż nie mamy żadnych obowiązków, a wolnego czasu – aż nadto. A skoro tak, to można nas wykorzystać do ostatniej kropli potu.

Pobraliśmy się z Krzyśkiem trochę ponad rok temu. Wesele mieliśmy skromne – pieniędzy nie było dużo, żyjemy w mieście, gdzie każda złotówka się liczy. Moi rodzice pomogli nam z mieszkaniem – kupiliśmy kawalerkę na rynku wtórnym. Oczywiście, stan nie był rewelacyjny, więc od razu zaplanowaliśmy remont. Nie od razu, ale od wiosny zaczęliśmy powolutku: tu wymieniliśmy kran, tam przemalowaliśmy ściany, w kuchni położyliśmy nową wykładzinę. Pieniędzy brakowało, czasu – tym bardziej.

A rodzice Krzyśka mają dom na wsi, gospodarstwo, ogromny ogród, kury, kaczki, koza i choćby dwie krowy. Mieszkają na przedmieściach, gdzie od czasów PRL trzymają się ziemi. To ich wybór, sami to wszystko zaczynali. Szanowaliśmy ich pracę, ale zawsze uważaliśmy, iż każdy ma swój własny styl życia.

Ale teściowa zdecydowała inaczej. Gdy tylko usłyszała, iż żyjemy „w ciepełku, bez grządek i obowiązków”, od razu zaczęła nas częściej zapraszać. Najpierw „tylko w odwiedziny”. Potem – co weekend, jak w harmonogramie: „przyjeżdżajcie pomóc”. Nie „odpocząć od miasta”, nie „wpaść na kawę”, ale właśnie – pracować. Ledwo przekroczyliśmy próg, a już w ręce wędruje mopa, motyka albo wiadro. Uśmiechnij się i marsz do ogrodu.

Na początku myślałam – no dobra, pojedziemy kilka razy, pokażemy, iż jesteśmy rodziną. Pomożemy, jak się da. Krzysiek też próbował tłumaczyć mamie: remont, brak czasu, ciężka praca. Ale upór Wandy Stanisławy nie zna granic. „Wy w mieście siedzicie jak króle. A tu na mnie wszystko wisi!”. Argumenty o zmęczeniu ją nie obchodziły. „Co wy tam w tej swojej kawalerce? – oburzała się. – My was wychowaliśmy, teraz wy musicie pomagać!”.

Szczerze, chciałam być dobrą synową. Nie kłócić się. Ale wszystko się skończyło, gdy ostatnim razem, ledwo przyszliśmy do domu, teściowa wręczyła mi wiadro z wodą i szmatę: „Jak ja będę gotować rosół, ty umyj podłogi – aż do łaźni i z powrotem. A Krzyśkowi powiedz, żeby strugał deski – kurnik trzeba naprawić”. Chciałam odmówić grzecznie, mówiąc, iż jestem zmęczona po tygodniu pracy. Ale choćby nie słuchała. Jakbym była najemną robotnicą, która śmie się sprzeciwić.

Gdy wróciliśmy w niedzielę wieczorem, całe ciało mnie bolało. W poniedziałek zaspałam do pracy. Szef był w szoku – nigdy nie brałam zwolnień, a tu nagle ledwo żyję. Musiałam skłamać, iż źle się czuję. A to wszystko po „odpoczynku” u teściowej. Nie czułam euforii ani wdzięczności. Tylko wściekłość i żal.

Najgorsze, iż wiele razy rozmawialiśmy z Krzyśkiem: mamy swoje sprawy, jesteśmy zmęczeni, remont! Ale Wanda Stanisława i tak dzwoniła codziennie: „No i co, kiedy przyjeżdżacie? Ogród sam się nie przekopie!”. Próbowaliśmy tłumaczyć, iż teraz nie możemy. A ona w odpowiedzi: „Jaki tam u was remont, iż od trzech miesięcy nie możecie skończyć? Dom se budujecie?”.

Coraz bardziej dziwiła mnie jej bezczelność. Zwłaszcza gdy stwierdziła wprost: „Na tobie się zawiodłam. Jesteś kobietą. Powinnaś umieć krowy doić i kapustę sadzić – przyda się”. Wtedy się powstrzymałam, ale dusza we mnie kipiała. Nigdy nie chciałam żyć na wsi. Nie muszę wiedzieć, jak doi się krowy czy sprząta obornik.

Krzysiek starał się mnie wspierać. Sam miał dość wymagań matki. Kiedyś jechał do rodziców z radością, teraz – tylko pod presją. Telefonów już choćby nie odbierał – w każdym było za dużo pretensji. A ja za każdym razem łamałam się, nie wiedząc, jaką wymyślić wymówkę, żeby nie jechać znowu.

W końcu zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do swojej mamy. Opowiedziałam jej wszystko. I wiecie co? Mnie zrozumiała. Powiedziała, iż pomoc powinna być dobrowolna. Że nie można traktować młodego małżeństwa jak darmowej siły roboczej. I iż jeżeli teraz się na to zgodzimy – będzie tylko gorzej.

Jestem tak zmęczona. Tym podwójnym życiem – z jednej strony remont i praca w mieście, z drugiej – wiejska katorga co weekend. Marzę, żeby wreszcie się wyspać. Posiedzieć z książką albo filmem, a nie brudzić się w ziemi z łopatą.

Nie wiem, co dalej robić. Krzysiek mówi poważnie, iż czas postawić ultimatum. Albo mama przestanie nas terroryzować, albo ograniczymy kontakt. Może to brzmi okrutnie, ale mamy swoje życie, marzenia, plany. A nie podpisywaliśmy umowy na bycie wiecznymi pomocnikami.

I niech ktoś mówi, iż „tak trzeba”, „rodzicom trzeba pomagać” – nie neguję. Ale pomoc to gdy proszą, a nie rozkazują. Gdy dziękują, a nie manipulują. Gdy szanują twój czas, a nie stawiają przed faktem.

Może zima ostudzi zapał teściowej. A ja wreszcie złapię oddech. I przypomnę sobie, iż weekend to czas na odpoczynek, a nie przymusową pracę.

Idź do oryginalnego materiału