Nie taki, jak go sobie wyobrażasz…

1 dzień temu

Nie jest taki, jak sądzisz…

– Mama i tata przyjeżdżają na weekend – powiedziała Kinga, starając się, by zabrzmiało to jak najnaturalniej. – Bardzo chcą cię poznać.

Maciej, który właśnie smarował tost wiśniową konfiturą, zastygł w pół ruchu. Powoli odłożył nóż.

– Świetnie – odparł, wymuszając uśmiech. – Ja też… bardzo się cieszę.

Ale Kinga znała go za dobrze. Od razu zauważyła, jak zesztywniały jego ramiona, jak unika jej wzroku.

– Maciusiu, wszystko będzie dobrze. Na pewno cię zaakceptują – powiedziała łagodnie, biorąc go za dłoń.

Uśmiechnął się, ale w jego oczach było widać niepokój i zwątpienie.

– Kingo, twoi rodzice to inteligenci, ludzie z klasą… A ja? Spójrz tylko na mnie: broda, tatuaże, kolczyk w uchu. Dla nich będę koszmarem sennym.

– Dla mnie jesteś najczulszym człowiekiem pod słońcem – odparła spokojnie. – I oni to zobaczą. Zobaczysz.

Następny tydzień minął w wirze przygotowań. Kinga sprzątała mieszkanie, przeglądała ulubione przepisy rodziców i doprowadzała wszystko do perfekcji. Maciej pomagał w milczeniu: wieszał nowe zasłony, kupował świeże kwiaty, ale każdego wieczoru wychodził na balkon i palił, pogrążony w myślach.

Wreszcie nadszedł ten dzień. Kinga nerwowo poprawiała obrus, po raz setni przestawiała serwetki. Maciej, ubrany w białą koszulę z podwiniętymi rękawami, stał przed lustrem i usiłował ujarzmić swoje niesforne włosy.

Zadzwonił domofon.

– Otworzę – westchnął i wyszedł do przedpokoju.

W drzwiach stali jej rodzice – Wanda Stefanówna i Jerzy Michałowicz. Matka wpatrywała się w Macieja szeroko otwartymi oczami, jakby ujrzała ducha. Ojciec marszczył brwi, wodząc wzrokiem od jego wytatuowanych rąk do kolczyka w uchu.

– Dzień dobry – powiedział spokojnie Maciej, wyciągając dłoń. – Jestem Maciej. Miło mi państwa poznać.

Ojciec po chwili wahania uścisnął mu rękę, skinąwszy głową. Wanda Stefanówna, wyczuwając napięcie, pierwsza złapała się w garść:

– No to… zapraszamy do środka. Kinga na nas czeka, prawda?

Kinga wyłoniła się z kuchni, rozpromieniona naciągniętym uśmiechem. Przytuliła rodziców, po czym wzięła Macieja za rękę i zaprowadziła ich dalej.

Kolacja toczyła się w ciężkiej ciszy. Matka przyglądała się Maciejowi, jakby próbowała rozwiązać zagadkę. Ojciec zadawał suche, konkretne pytania. Kim jest z zawodu? Jak długo się znają? Gdzie mieszkają jego rodzice?

Gdy Maciej wspomniał, iż jest weterynarzem, matka uniosła brew:

– Weterynarz? To niespodzianka. Po tobie bym się nie spodziewała…

Skinął głową:

– Często to słyszę. Ale tatuaże to nie wyrok.

Zapadła krótka cisza, którą przerwał ojciec:

– A dlaczego akurat zwierzęta?

Maciej wziął głęboki oddech:

– Jako dziecko znalazłem psa, który został potrącony. Był bliski śmierci. Zabraliśmy go z mamą do kliniki. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem, jak lekarz walczy o życie pacjenta, który nie może mówić… W tamtej chwili zrozumiałem, iż chcę robić to samo.

Jerzy Michałowicz niespodziewanie złagodniał. Zaczął wypytywać o przypadki z praktyki, a choćby opowiedział, jak raz wyciągał kota z kanalizacji.

Pod koniec wieczoru atmosfera wyraźnie się ociepliła. Maciej mówił o tym, jak zwierzęta czują dobroć, jak godzinami opiekuje się maluchami, które inni skreślili.

Gdy rodzice szykowali się do wyjścia, Wanda Stefanówna nagle podeszła i przytuliła go.

– Dziękuję ci za szczerość – szepnęła. – Myliłam się…

Jerzy Michałowicz uścisnął jego dłoń mocniej:

– Dbaj o moją córkę. Jest jedyna w swoim rodzaju.

Po ich wyjściu Maciej odetchnął z ulgą:

– Myślałem, iż twoja mama zacznie odmawiać modlitwy i kropić mnie święconą wodą.

Kinga roześmiała się i przytuliła do niego:

– A ja wiedziałam, iż cię pokochają. Bo jesteś najlepszy.

Stali w ciszy, objęci, a na parapecie obok smacznie spał rudawy kotek – ten sam, którego Maciej kiedyś uratował.

– A jednak… życie bywa dziwne – szepnął. – Gdyby nie ty, nie ten maluch, może nigdy byśmy choćby nie zagadali do siebie…

– A teraz mamy piękną historię dla naszych przyszłych dzieci – uśmiechnęła się Kinga.

– I rodziców, którzy mnie nie wygnali – dodał.

Rozśmiali się oboje – lekko, szczerze, z poczuciem, iż prawdziwe szczęście to być akceptowanym takim, jakim się jest.

Idź do oryginalnego materiału