


Nie tylko bociany
Kiedy w kwietniu 2025 oglądałam wystawę finalistów międzynarodowego konkursu zorganizowanego w ramach 14. Biennale Grafiki w Poznaniu, miałam już za sobą lekturę książki Soni Shah „Kolejna wielka migracja. O wędrówkach ludzi i zwierząt na zmieniającej się planecie”.

fot. Ravi-Sharma/unsplash.com
Jedna z wyeksponowanych prac zwróciła moją szczególną uwagę. Była to grafika na szkle Aliaksandry Smal z Białorusi, z daleka przypominająca gęsto utkaną, koronkową serwetkę, z bliska natomiast można było w tej plątaninie linii rozpoznać lecące stada ptaków. „Wędrówka bocianów” białoruskiej artystki mogłaby stanowić wizualne streszczenie idei książki. Szklana tafla zakończona była z dwóch stron strzałkami na wschód i zachód, a bociany, których drogi krzyżowały się w locie, zmierzały w obu tych przeciwnych kierunkach.
Książka Soni Shah jest solidną relacją z badań naukowych nad kwestiami migracji nie tylko ludzi, ale także roślin i zwierząt, a przy tym próbą odpowiedzi na pytanie, dlaczego ludzie i zwierzęta wędrują po planecie i skąd pochodzą nasze lęki przed „obcym”.
Punkt widzenia wynikający z zasiedzenia
Autorka książki przytacza słowa geografa Richarda Blacka, według którego próby wytłumaczenia migracji ludzi wynikają w dużym stopniu z „idei sedentaryzmu”, która zakłada, iż wędrówki postrzegane są jako zachowanie problematyczne, domagające się wyjaśnienia.

fot. Yuriy Vertikov/unsplash.com
Tymczasem, o ile przemieszczanie się zwierząt na planecie jest odpowiedzią na zmiany środowiskowe, zwłaszcza te, które powodują kurczenie się dostępu do ważnych dla życia zasobów, o tyle ludzkie motywy migracji są bardziej złożone i nie zawsze jasne.
Wśród przyczyn są nie tylko zmiany klimatyczne i coraz trudniejsze do życia warunki w wielu miejscach świata, nie tylko ucieczka przed wojną, śmiercią, torturami i zagrożeniem ze strony oprawców, ale także chęć stworzenia sobie lub chociaż swojemu potomstwu szansy na lepsze życie, edukację i pracę. W krajach, w których osiągnęliśmy względną stabilność życia, silne jest złudzenie, iż od zawsze gatunki zwierząt, roślin i rasy ludzkie miały swoje miejsce pochodzenia, do którego powinny zostać przypisane. Podróż po globie, w którą wyruszają różne gatunki, by zmienić miejsce bytowania, postrzegana jest jako anomalia, inwazja, katastrofa, zjawisko, z którym trzeba walczyć. Skąd wzięło się to podszyte lękiem przekonanie?
Gdzie ich miejsce
Autorka „Kolejnej wielkiej migracji” widzi odpowiedź na to pytanie w osiemnastowiecznej taksonomii gatunków dokonanej przez Karola Linneusza, który oparł ją na różnicach międzygatunkowych oraz założeniu o bezruchu życia na Ziemi.

fot. Jamey Meirndorf/unsplash.com
Tak powstała klasyfikacja o wyraźnie zaznaczonych granicach, określająca też miejsce występowania danego gatunku na planecie. Konkurentem Linneusza był Georges-Louis Leclerc de Buffon, twierdzący, iż wszyscy ludzie, bez względu na kolor skóry i miejsce, z którym żyją, „pochodzą z jednego szczepu i należą do jednej rodziny” (cyt. za autorką).
Różnice między rasami miałyby podłoże nie biologiczne, ale wynikające ze zmian adaptacyjnych spowodowanych m.in. migracjami, co potwierdzili późniejsi naukowcy (zmiany stref geograficznych wpływają na uaktywnienie się genów pomagających radzić sobie z odmiennymi warunkami, w tym patogenami czy odmiennym jedzeniem). A jednak wygrał Linneusz, którego systematykę przyjęto w 1774 roku jako obowiązującą. Mit o podgatunkach człowieka utrzymał się także w XIX wieku, również w podręcznikach dla studentów. Co więcej, powołano do życia nową „naukę” zwaną rasologią, a na jej gruncie powstała eugenika. Co prawda już ojciec ewolucji, Darwin, uważał (chociaż wówczas trudno to było udowodnić), iż gatunki roślin i zwierząt przemieszczają się, i to na znaczne nieraz odległości, jednak ówcześni uczeni odrzucili tę hipotezę. Przełom w myśleniu przyniosło pojawienie się teorii wędrówki płyt tektonicznych Alfreda Wegenera, początkowo wyśmiewanej, dziś – oczywistej.
Czy rośliny mają nogi?
Nie zmieniło to jednak wiele w myśleniu wielu pokoleń biologów, traktujących przemieszczanie się roślin i zwierząt za tak niebezpieczne, iż nie akceptowali go choćby w sytuacji, gdy introdukowanie jakiegoś gatunku na nowym terenie miałoby posłużyć jego ratowaniu. Nie przez przypadek używano i przez cały czas używa się nomenklatury w rodzaju „katastrofa”, „intruzi” czy „inwazja”. Rzecz w tym, iż choćby jeżeli jakieś gatunki zagrażają innym, nie czynią tego tylko te „zawleczone”, ale również w dużej mierze rodzime.

fot. Gurth Bramall/unsplash.com
Autorka książki podaje natomiast przykłady samoistnych migracji roślin i zwierząt, jak w przypadku polinezyjskiego batata, który „wyewoluował z amerykańskiego dziesiątki tysięcy lat przed tym, zanim ludzie mogli go przewieźć do Polinezji” (cyt. za autorką). Batat bowiem pokonał Pacyfik o własnych siłach.
Zastosowanie systemu GPS do wykrywania ruchów zwierząt pozwoliło zaobserwować, iż wiele gatunków zwierząt pokonywało o setki albo tysiące kilometrów dłuższe trasy, niż sądzono, nic sobie nie robiąc z granic obszarów występowania, jakie zarysowali dla nich naukowcy. Chociaż tak zwani biolodzy inwazji skupiali się wyłącznie na negatywnych skutkach migracji roślin i zwierząt, to jednak zarówno coraz bardziej poszerzone badania, jak i praktyki introdukowania dobrze współgrających ekosystemów roślin pokazały, iż to tylko część prawdy. Długo nie dostrzegano dobrodziejstw wynikających z procesów migracyjnych gatunków, łącznie ze wzrostem bioróżnorodności i korzyściami gospodarczymi (któż dziś chciałby zrezygnować w swoim menu z ziemniaka czy pomidora tylko dlatego, iż według Linneuszowego podejścia nie są to rośliny „rodzime”?)



Dowody na inwazyjnego migranta
Mimo rewolucji naukowej w myśleniu o migracjach gatunków, skutki przyjęcia taksonomii Linneusza były i przez cały czas są widoczne w XX i XXI wieku, mając ogromny wpływ na opinię publiczną, zwłaszcza gdy mowa o wędrówkach ludzi na naszej planecie. By uzasadnić rozmaite zagrożenia ze strony migrantów, tworzono przeróżne pseudonaukowe teorie. Wspomniany de Buffon pisał o degenerowaniu się migrujących gatunków, co potem przejęli zwolennicy eugeniki, tworząc podział na rasy „zdrowe” i zdegenerowane (fizycznie i umysłowo).

fot. Humberto Cháve
Ówcześni naukowcy obawiali się, iż mieszanie się Afrykanów i Europejczyków doprowadzi w efekcie do wyginięcia białej rasy. W Stanach Zjednoczonych zapobiec temu miało uchwalone w latach 60. XIX wieku przemocowe prawo, zakazujące uprawiania seksu i zawierania małżeństw mieszanych, egzekwowane z dużą brutalnością.
Wydaje się kuriozalne, iż pod koniec XIX wieku Kongres amerykański zakazywał wpuszczania do kraju Chińczyków oraz osób „niedorozwiniętych umysłowo” i chorych psychicznie, bo mogły skazić społeczną tkankę (przypisywanie im zresztą owych cech często było arbitralne). Mimo iż nie potwierdzono owych zagrożeń biologicznych ze strony migrantów, poglądy rasowe lobbujących w Kongresie amerykańskim Osborne’a i Granta przyczyniły się do przyjęcia Ustawy o imigracji z lat 20. XX wieku.
Komu wolno się rozmnażać
Kolejną teorią o zagrożeniu była ta związana z „bombą populacyjną”. Zwiększająca się po drugiej wojnie światowej liczba narodzin została wykorzystana przez polityków jako pretekst do nagonki na wielodzietne społeczności pozaeuropejskie. Sonia Shah pisze o tym, w jaki sposób wyniki badań ówczesnych etologów (na przykład te o wzroście agresywności szczurów w zatłoczonych klatkach) zostały wypaczone i rozdmuchane przez amerykańskie media, wieszcząc katastrofę demograficzną i nazywając zjawisko przyrostu ludności „bombą populacyjną”. Książka o takim właśnie tytule, napisana przez biologa Paula Ehrlicha, wykraczała poza opisy badań naukowych, stając się biblią prawicowych polityków.

fot. Kai Pütter/unsplash.com
Niebezpieczeństwo demograficzne miało dotyczyć wszystkich, ale Ehrlich – jak pisze autorka książki – „sugerował znacząco odmienne rozwiązania w przypadku mieszkańców USA oraz obcokrajowców”. Wobec tych drugich, pochodzących z tak zwanych państw nierozwiniętych, jak Indie, zalecał przeprowadzanie sterylizacji.
Nie wstydził się nawoływać: „politycy powinni […] pozwalać mieszkańcom państw w największej potrzebie umierać z głodu, zamiast wysyłać im żywność i wodę z dodanymi środkami antykoncepcyjnymi” (cyt. za autorką). To m.in. takie działania wpłynęły na akcje przymusowych sterylizacji w Indiach, Chinach, ale także w Stanach Zjednoczonych wobec nastoletnich Afroamerykanów. Zaatakowany przez grupy feministek (Women Against Genocide) Ehrlich wycofał się, przyznając, iż tezy głoszone w „Bombie populacyjnej” nie mają naukowych podstaw. Tymczasem inni etolodzy (jak Warder Clyde Allee) wskazywali na istnienie także pozytywnych zjawisk związanych ze stłoczeniem, jak kooperacja społeczna na rzecz przetrwania. Ta inna perspektywa mogła tłumaczyć fakt, iż nie sprawdziły się zapowiedzi katastrofy wywołanej przyrostem populacyjnym, a trend demograficzny zaczął się zmieniać, jak wiemy, w przeciwnym kierunku. Nie sprawiło to jednak, by amerykański ruch przeciw migracji osłabł.
Homo sapiens czy Homo migratio?
By rozprawić się z twierdzeniami zwolenników istnienia ras i ich hierarchicznej wyższości lub niższości (fizycznej i intelektualnej) Sonia Shah, opierając się na najnowszych badaniach antropologów, archeologów, paleontologów i genetyków, przedstawia argumenty dowodzące, iż nasi praprzodkowie nie tkwili w jednym miejscu, ale byli w nieustannej podróży, rozprzestrzeniając się już w czasach prahistorycznych po całej planecie.

Maël Balland/unsplash.com
Autorka książki wskazuje, iż przeciwko istnieniu ras świadczą badania genetyków, które wykazały, iż zaledwie 0,1 procent sekwencji nukleotydów łańcucha DNA odpowiada za różnice między ludźmi. Na zmianę myślenia naukowców wpłynął jednak przede wszystkim rozwój paleogenetyki.
Odkrycia tej dziedziny dowiodły, iż archaiczny człowiek migrował w miejsca, gdzie były już obecne inne „podgatunki” naszych przodków – neandertalczycy czy denisowianie. Przemieszczanie się naszych przodków było tak powszechne, iż dziś badania genetyczne ujawniają pokrewieństwa na przykład między rdzennymi Amerykanami a Czukczami z Syberii, a mieszkańcy południowej Szwecji mają wspólne geny z ludźmi żyjącymi na Cyprze i Sardynii.
Kto ma prawo do migracji
Już w 1950 roku agenda ONZ potępiła pojęcie rasy, a jednak przez cały czas rasistowskie poglądy mają się dobrze. Politycy głoszący niższość ludzi żyjących na innych kontynentach, próbują ksenofobię uzasadniać nauką, nie mając pojęcia o jej kolejnych odkryciach. Prezydent Donald Trump, który twierdzi, iż „czarni są leniwi”, także jest potomkiem imigrantów – jego matka przybyła do Stanów Zjednoczonych statkiem w 1930 roku z Hebrydów Zewnętrznych (gdzie językiem urzędowym był gaelicki szkocki).

fot. Manoj Poosam
O czym prezydent raczył zapomnieć. Za pierwszego Trumpa polityka „zero tolerancji” zakładała, by ubiegający się o azyl najpierw byli sądzeni za nielegalne przekroczenie granicy, a ich dzieci były im siłą lub podstępem odbierane przez urzędników imigracyjnych do końca procesu. Jak pisze Sonia Shah, dzieci te trafiały do zamkniętych obozów niezależnie od wieku, a niektóre z nich były wywożone na odległość setek kilometrów albo deportowane.
Donald Trump uważa, iż to świetna metoda, by zniechęcić potencjalnych imigrantów. Tymczasem imigracja trwa, chociaż staje się coraz trudniejsza i coraz bardziej niebezpieczna, bo dla większości ludzi, którzy się na nią decydują, to kwestia przetrwania. Trwa jednak również, a choćby się nasila, polityka straszenia „tym obcym”, „wyolbrzymianie ich liczby oraz ich apetytów” (cyt. za autorką), co wiąże się z obawą o redystrybucję dóbr.
Przyjęty przez ONZ Światowy Pakt w sprawie Migracji, wzywający członków tej organizacji do udostępnienia większej liczby bezpiecznych, zgodnych z prawem ścieżek i zbierania informacji o migrantach, zobowiązuje do wydawania uchodźcom dokumentów tożsamości oraz ogranicza prawo do internowania uchodźców tylko do sytuacji wyjątkowych. Spośród 194 państw członkowskich ów pakt podpisały 163 kraje. Czy coś z tego wynika?


