„Nie masz do mnie szacunku! Nie przyjechałaś z powodu psa, by mnie odwiedzić!” — narzeka teściowa

12 godzin temu

„Ty mnie nie szanujesz! Z powodu psa nie przyjechałaś mnie powinszować!” – dąsa się teściowa.

Moja teściowa, Elżbieta Stanisławówna, od tygodnia nie może się uspokoić. Jest obrażona do żywego, bo ja, Kinga, nie pojawiłam się na jej urodzinach. Ma gdzieś fakt, iż mój pies, mój wierny towarzysz, umierał tego dnia. Oczekiwała, iż rzucę wszystko, naciągnę sztuczny uśmiech i pomknę ją gratulować, zapominając o własnym bólu. Ale nie dałam rady. Serce pękało mi z rozpaczy, a jej słowa stały się kroplą, która przelała czarę mojej cierpliwości.

Mąż, Marek, i ja mieszkamy osobno od teściowej w małym miasteczku pod Poznaniem. Z Elżbietą Stanisławówną widuję się rzadko i, szczerze mówiąc, to ratuje nasze małżeństwo. To kobieta, która wtrąca się w każdą sprawę, uważa się za nieomylną i jest przekonana, iż powinnam dziękować losowi za takiego „idealnego” męża. Marek jest wspaniały mężczyzną, kocham go. To samodzielny facet, podejmuje decyzje bez oglądania się na matkę, co ją wkurza. Gdy zrozumiała, iż nie może sterować synem, zaczęła zachowywać się, jakby nasz związek istniał tylko dzięki jej łasce. Każde jej słowo ocieka wyższością, a ja mam tego dosyć.

Jej urodziny to osobny koszmar. Elżbieta Stanisławówna zamienia je w wielkie show, gdzie wszyscy muszą tańczyć, jak jej zagra. Zbiera tłum krewnych, zasiada na honorowym miejscu, zbiera gratulacje i rozkoszuje się uwagą. Dałoby się to znieść, gdyby nie fakt, iż przygotowania zaczynają się tygodniami wcześniej. Ciągnie Marka po sklepach i bazarach, szuka w internecie „oryginalnych” przepisów, a ja mam być jej pomocnicą: robić zakupy, kroić sałatki, dekorować stół. W dniu święta muszę stawić się o świcie, sprzątać jej mieszkanie, gotować, nakrywać, a potem zabawiać gości i im usługiwać. Wszystko pod ciągłym ostrzałem uwag: iż nie tak pokroiłam, nie tam postawiłam. Nic dziwnego, iż nienawidzę tych imprez.

Ostatnie dwa lata udawało mi się uniknąć gotowania. Marek ma młodszego brata, którego żona, Zosia, to zawodowa kucharka. Od ich ślubu kulinarne obowiązki spadły na nią, ale pojawienie się na imprezie i podawanie talerzy wciąż było moją rolą. Tym razem nie pojechałam wcale. Pies, Brytan, ciężko zachorował. Weterynarz zdiagnozował raka i nie miał złudzeń – szans nie było. W przeddzień urodzin teściowej Brytanowi pogorszyło się. Nie spałam całą noc, siedziałam przy nim, głaskałam, próbowałam nakarmić. Serce mi pękało. Wzięliśmy go ze schroniska jako szczeniaka, był częścią rodziny. A teraz odchodził, a ja byłem bezradna. Ten smutek był nie do zniesienia.

Każdy, kto stracił ukochanego zwierzaka, wie, co czułam. Świat się zawalił, wszystko straciło sens. Marek też przeżywał, ale mniej. Zdecydowaliśmy, iż pojedzie sam złożyć życzenia. Zadzwoniłam do Elżbiety Stanisławówny, przeprosiłam, wytłumaczyłam sytuację i pogratulowałam przez telefon. Zostałam w domu z Brytanem do końca. Odszedł, gdy Marek był u matki. Trzymałam go za łapę, płakałam, nie mogąc uwierzyć, iż mój przyjaciel odchodzi. Gdy Marek wrócił, powiedziałam mu. Przytulił mnie, ale wiedziałam, iż nie do końca rozumie moją żałobę.

Następnego ranka zadzwoniła teściowa. Czekałam, iż spyta, jak się czuję, albo choćby wyrazi współczucie. Zamiast tego wściekła się: „Czekałam, iż zadzwonisz i przeprosisz! Nie było cię na moich urodzinach, ignorujesz mnie! Jak to rozumieć?” Ledwo powstrzymując łzy, przypomniałam: „Przecież wiecie, Brytan był chory, odszedł.”

Idź do oryginalnego materiału