**„Aż po horyzont razem”: Jak odważny wiejski chłopak zdobył serce miejskiej piękności**
Marek wrócił do domu, do małej wsi pod Poznaniem, po długiej służbie wojskowej. Letni wieczór owijał znajome krajobrazy ciepłem, a w każdym zakątku czuć było nostalgię za domem. Właśnie wtedy przyjechała Weronika — ta, w której Marek był niegdyś szaleńczo zakochany. Przyjechała na weekend, by odwiedzić rodzinę i pewnie spędzić kilka niezapomnianych dni w ciszy wiejskiego życia.
Spotkali się przy starej, zniszczonej furtce. Uściski, długie spojrzenia, ciche wyznania — wszystko to nagle ogarnęło ich serca ciepłem. Miejscowi, którzy od lat obserwowali tę młodzieńczą miłość, zaczęli szeptać: „Marek i Weronika — to dopiero para!”. Każdy widział, jak Marek, wysoki i jasnowłosy, patrzył z bijącym sercem Weronikę — studentkę o przenikliwych czarnych oczach i promiennym uśmiechu.
Ale następnego wieczora, gdy Weronika szykowała się do powrotu do miasta, atmosfera nagle się zmieniła. Pod jej dom podjechał samochód, z którego dobiegały klakson i głośne okrzyki. Wysiadł z niego młody mężczyzna — wszyscy nazywali go Krzysiem. Jego gniewne słowa i natarczywe prośby gwałtownie przerodziły się w burzę emocji.
— Przecież i tak wracasz do miasta — mówił, wyciągając rękę. — Więc po co się męczyć? Ja cię podwiozę…
Weronika poderwała się, zaciskając usta w niemym gniewie, i ostro odparła:
— Prosiłam cię, Krzysiu, żebyś tu nie przyjeżdżał! Dam sobie radę sama!
Głos jej drżał, ale Krzyś nie zamierzał ustąpić. Całą scenę widziała sąsiadka Hania, a także Marek, który stał z boku, jakby pogrążony w niepokoju. Zamilkł na chwilę, by zebrać myśli, po czym wrócił, wskakując na swój stary motocykl, pokryty zmatowiałym lakierem i śladami wielu podróży.
Weronika, dostrzegłszy go, błyskawicznie zarzuciła torbę na ramię, włożyła kask i usiadła za jego plecami. Wtedy młody mieszczuch z Poznania uderzył ręką w kierownicę i rzucił z przekąsem:
— No teraz już wiem, dlaczego taka z ciebie uparciucha…
Marek tylko mocniej przycisnął dłoń Weroniki i odpalił silnik, w jego oczach migotała determinacja. Ruszyli razem krętą wiejską drogą, pokrytą pyłem i złotem zachodzącego słońca. Każdy kilometr stawał się symbolem wspólnego pokonywania trudów.
Mijali zadbane pola i stare chaty, aż Marek, z błyskiem marzyciela w oczach, wyszeptał:
— Wiesz, Weroniko… Chcę iść z tobą tą drogą aż po horyzont. Niech nigdy się nie kończy… Przejdę ją całą, bylebyś była przy mnie.
Weronika uśmiechnęła się, jej oczy błyszczały.
— Naprawdę? Aż tam, gdzie niebo dotyka ziemi?
— Właśnie tak — odparł, delikatnie ściskając jej dłoń. — Bez ciebie moja przyszłość jest pusta, moja droga.
Tak płynęły ich lata miłości. Wieś pozostawała taka sama: każdego ranka i wieczora spotykali się, dzieląc marzeniami i małymi radościami. Czasem Weronika wyjeżdżała na studia, a Marek zostawał, ale odległość nie gasiła ich uczucia — każde ponowne spotkanie było pełne ciepła i tęsknoty.
Pewnego dnia, gdy Weronika wróciła po obronie dyplomu, zobaczyła, iż Marek pozostało pewniejszy siebie, a w jego wzroku mignęła stanowczość i smutek. Znów siedzieli w altance przy jego domu, rozmawiając godzinami o życiu, planach i przyszłości. Słowa płynęły jak rzeka, nasycone czułością.
Miejscowi dawno przywykli do ich związku. choćby sąsiadka Hania, zawsze troskliwa i mądra, mówiła, iż ich miłość to dowód, iż choćby na wsi może zakwitnąć uczucie zdolne rozświetlić największą ciemność.
Noc opadła na wieś, a gwiazdy zdawały się świadkami ich marzeń. Wtedy Marek wyznał cicho:
— Weroniko… Chcę, byśmy zawsze byli razem. Moje serce należy do ciebie. Marzę o dniu, gdy zbudujemy dom pełen miłości.
Weronika roześmiała się ciepło i, patrząc mu w oczy, odparła:
— To marzmy razem… aż po horyzont. Wierzę, iż nasza miłość wszystko przetrwa.
I tak, pod rozgwieżdżonym niebem, złączyli się w jedno, zostawiając za sobą pył wątpliwości, by spotkać nowy świt — pełen nadziei i obietnic. Ich życie toczyło się dalej, wypełnione cichymi radościami, chwilami, w których choćby najdalsza droga stawała się krótka, gdy przemierzało się ją we dwoje.