Nazywam się Kasia, mam dwadzieścia dziewięć lat. Od sześciu lat jestem żoną Wojtka, a nasza czternaścieletnia córka Zosia to prawdziwy skarb. Prowadzimy typowe życie młodej rodziny – oboje pracujemy, spłacamy kredyt hipoteczny, kontrolujemy wydatki i staramy się ogarnąć codzienność. Od niedawna pracuję zdalnie, co pozwala mi więcej czasu spędzać z dzieckiem, a w tym pomaga mi moja mama.
Mama uwielbia swoją wnuczkę. Zosia jest dla niej całym światem – zabiera ją na działkę, spaceruje z nią, bawi się. To dla nas ogromne wsparcie. Dla Zosi wizyty u babci to prawdziwa euforia – ma tam huśtawkę, ogródek, piaskownicę. Ale, jak to zwykle bywa, każda pomoc ma swoją drugą stronę.
Mama jest bardzo aktywna. Choć na emeryturze, nie potrafi usiedzieć bezczynnie. Zawsze coś wymyśla, organizuje. W tym roku postanowiła np. postawić altankę na działce. Bez konsultacji z nami zamówiła materiały budowlane, a potem po prostu oznajmiła:
— Kasia, powiedz Wojtkowi, żeby przyjechał pomóc je rozładować. Sami nie damy rady.
Przytaknęłam, choć wiedziałam, jaka będzie odpowiedź. Nie zmieniła się od dwóch lat:
— To jej działka, Kasia. Niech się tym sama zajmuje. Ja tam nie jadę. Mam jedno życie i jeden wolny dzień w tygodniu. Wtedy leżę na kanapie i nie mam zamiaru nikomu pomagać. Koniec!
Rozumiem męża. Naprawdę ciężko pracuje. Czasem choćby w weekendy siedzi przy laptopie i kończy pilne zlecenia. Potrzebujemy pieniędzy – spłacamy kredyt, dziecko rośnie. Ale z drugiej strony – to przecież moja mama. Tyle razy nam pomagała. Co tydzień zabiera Zosię. Nie wtrąca się, nie wymaga niczego dla siebie. A tu nagle – zwykła prośba o pomoc przy rozładunku desek. A Wojtek odpowiedział: „nie”.
W końcu materiały przywieźli w piątek rano. Mama zadzwoniła spanikowana – nie miała komu pomóc. Rzuciłam wszystko, wsadziłam Zosię do auta i pojechałam. Razem z mamą rozładowywałyśmy deski, cement, jakieś belki. Nie wspomnę nawet, jak to było ciężko. Mama potem nie mogła się wyprostować. Ale najbardziej bolało ją to, iż zięć choćby nie spróbował pomóc.
— Kasia, on w ogóle jest mężczyzną? Jak to możliwe? Czy ja prosiłam o remont dachu? Chodziło tylko o dwie godziny pomocy! — gotowała się, otrzepując ręce z pyłu.
A ja stałam i milczałam. Było mi wstyd. Przed mamą. Przed sobą. Przed córką, która patrzyła na to wszystko i nie rozumiała, dlaczego babcia się złości, a mama jest smutna.
Gdy wróciłam do domu, panowała lodowata cisza. Spróbowałam rozmawiać, tłumaczyć, iż to nie kaprys, nie głupota – tylko prośba mamy, która zawsze nam pomaga. Ale Wojtek tylko machnął ręką:
— Ty w ogóle mnie słuchasz? Ja dźwigam wszystko na swoich barkach! Nie muszę jej pomagać! To jej działka, jej budowa, jej problemy!
Nie wiem, co teraz robić. Znalazłam się między młotem a kowadłem. Z jednej strony – mama, która zawsze jest przy nas, szczerze pomaga i dba o nas. Z drugiej – mąż, zmęczony, zirytowany, przekonany, iż nie ma takiego obowiązku. A mnie to rozdziera, bo oboje mają trochę racji.
Kocham Wojtka. I jestem wdzięczna mamie. Ale nie rozumiem, dlaczego moja rodzina stała się polem bitwy. Dlaczego ciągle muszę się tłumaczyć? Dlaczego z prostej prośby o pomoc robi się awantura, która trzęsie nami przez cały tydzień?
Jestem zmęczona. Zmęczona rolą bufora. Zmęczona godzeniem, tłumaczeniem i błaganiem. Chcę, żeby mama czuła się potrzebna i szanowana, a mąż – żeby zrozumiał, iż czasem pomoc to nie obowiązek, ale zwykły szacunek dla kobiety, która zawsze przy nim stoi.
Czasem myślę – może powinnam być twardsza? Albo wręcz przeciwnie, bardziej ustępować? A może w ogóle nic nie mówić i po cichu załatwiać wszystko sama? Nie wiem.
Ale wiem jedno – nie chcę, żeby moja córka kiedykolwiek znalazła się w takiej sytuacji. Chcę, żeby żyła w miłości, zrozumieniu i szacunku. I żeby między jej mężem a babcią nie było wojen.
Tylko jak to osiągnąć – to na razie dla mnie zagadka…