Gdy wczesnym rankiem zadzwonił telefon, Kinga ledwie zorientowała się, czy jeszcze śni, czy już leży w łóżku. Na ekranie wyświetliło się: „Mama”. Sen odleciał w jednej chwili. Głos matki był pełen energii, niemal wesoły:
— Śpisz, leniuchu? A ja już ciasto w piekarniku. Jutro zapraszam — ciebie i Wojtka. Musimy pogadać. Nie, nie o ogródku. O testament! Nie chcę, żebyście na moim pogrzebie darli koty o domek i grosze. Przyjeżdżajcie oboje, bez wymówek!
Kinga zastygła. Testament? Pogrzeb? Co się dzieje? Ale matka mówiła z taką pewnością, iż sprzeciw nie miał sensu.
Tymczasem Zofia Nowak, matka Kingi i Wojtka, siedziała przy stole, poprawiając wełniany szal. Obok niej sąsiadka Grażyna wbijała w nią wzrok pełen niepokoju:
— Zosiu, coś ci jest? Skąd te ponure rozmowy? Straszysz mnie…
— Nie bój się, Grażynko. Po prostu chcę zobaczyć dzieci. Rok się nie widzieliśmy. Każde żyje swoim życiem, jakbyśmy byli obcy. A jeżeli jutro coś mi się stanie, kto im wszystko wytłumaczy? No i chcę ich sprawdzić. Zobaczyć, jak naprawdę mnie traktują.
Po tych słowach Zofia zamknęła drzwi za sąsiadką i poszła odpocząć. Jutro miał być istotny dzień.
Poranek był pochmurny, jakby dopasowany do jej planu. Sprzątnęła dom, włożyła starą szlafrokę, umyła się i usiadła w fotelu, wstrzymując oddech. Po godzinie zapukano do drzwi.
Pierwsza wpadła Kinga — zaczerwieniona, zdyszana.
— Mamusiu! Co się stało? Źle się czujesz? O jakim testamencie mówisz? — zawodziła, rzucając się w stronę matki.
Za nią, bardziej opanowany, wszedł Wojtek.
— No, matka, przestraszyłaś nas. Myślałem, iż już ci koniec. Czy to nie za wcześnie?
— Usiądźcie przy stole, dzieci — powiedziała Zofia spokojnie. — I zawołajcie swoje połowice. Ania, Tomek, wchodźcie, nie wstydźcie się.
Gdy wszyscy zasiedli, zaczęła mówić.
— Słuchajcie i nie przerywajcie. Muszę to powiedzieć. Starość to nie radość, a ja żyję sama. Choroby nie pytają o pozwolenie. Dlatego chcę to omówić, póki mogę. Ale najpierw — pomoc. Kto inny pomoże starej babie? Drewno na rąbanie, obiad do zrobienia…
Kinga i Ania skinęły głowami i zabrały się do roboty. Zofia obserwowała: ciasto kleiło się do palców, ziemniaki kroiły za grubo, garnki dzwoniły. „Moi miejscy niezdary” — pomyślała ze smutkiem, ale nie skarciła ich na głos. Nie o to chodziło.
Po posiłku poprosiła Tomka i Anię, by wyszli — została sam na sam z dziećmi.
— Teraz uważnie słuchajcie. Dom, w którym się wychowaliście, zapiszę Grażynie, sąsiadce. Ona jest blisko, pomoże, gdy będzie trzeba. Wojtek, tobie zostawiam warsztat i narzędzia — rób z nimi, co chcesz. Tobie, Kinga, zapisuję oszczędności. Od lat odkładałam emeryturę, prawie nie wydawałam.
W pokoju zapadła ciężka cisza.
— Dom ma dostać obca kobieta? — w końcu wyrwał się Wojtek. — Serio?
— A czemu nie? Rok was nie było. A Grażyna przychodzi codziennie. Wojtek, choćby na swój ślub mnie nie zaprosiłeś — wstydziłeś się wiejskiej matki? A ty, Kinga, odkąd wyszłaś za Tomka drugi raz, prawie cię nie widziałam. I pamiętasz, jak się obraziłaś, gdy powiedziałam, iż Szymon nie jest dla ciebie? Miałam rację…
— Mamo, nie trzeba… — szepnęła Kinga.
— Niedobrze mi. Pójdę się położyć — westchnęła Zofia i zamknęła drzwi sypialni.
Na zewnątrz wybuchła kłótnia.
— To przez ciebie! — syczał Wojtek. — Mogłaś odwiedzać matkę. Teraz dom idzie na Grażynę!
— Tak? A ty co? Ty z Anią mogliście ją regularnie odwiedzać! Ona i tak nie pracuje!
Krzyczeli, przerywali sobie. Zofia siedziała w fotelu, patrząc przez okno. Łzy cisnęły się do oczu. Gdzie te dzieci, które biegały boso po podwórku? Gdzie ich troska o siebie nawzajem?
Gdy wrócili, nie leżała już chora — siedziała wyprostowana, spokojna, tylko oczy zdradzały wzruszenie.
— Mamo, jak się czujesz? — zaczął Wojtek.
— Lepiej — odparła cicho. — Teraz już wiem. Nikomu nie jestem potrzebna. Testament? Będzie. Ale później. Gdy zdecydujecie, po co wam ten dom — by kochać czy by się dzielić?
Rankiem przy śniadaniu panowała cisza. Tylko skrzypienie krzeseł i brzęk łyżek. Kinga pierwsza zebrała się na odwagę:
— Wybacz nam, mamo… Myliliśmy się. Będę przyjeżdżać, naprawdę. Przecież jesteśmy rodziną…
Zofia skinęła głową. Przy stole zapanowało ciepłe milczenie.
Od tamtego dnia wiele się zmieniło — i nic. Wojtek prawie się nie pokazywał, ale regularnie przysyłał pieniądze. Kinga odwiedzała częściej — zupa, konfitury, pomoc w ogródku. Ale o testamencie nikt już nie pytał.
Nikt nie wiedział, iż od dawna leżał w dolnej szufladzie komody, podpisany i opieczętowany. Wszystko było podzielone po równo. Bo Zofia wciąż kochała swoje dzieci. choćby jeżeli one czasem o tym zapominały.
I tak oto zrozumiałem, iż czasem największą próbą miłości jest cisza po burzy. A najtrudniejszym wyzwaniem — przebaczenie, gdy serce jeszcze boli.