Pani Aneta Szymczykowska zwierzętami zajmowała się od dziecka, ponieważ były w rodzinnym gospodarstwie pod Grodkowem. Wychowywała się wśród nich i były jej bliskie.
– Kto lubi zwierzęta, ten lubi też ludzi. Styczność z nimi uczy empatii i szacunku – mówi.
W 2010 roku zaczęła ratować konie przed rzezią. Pierwszy był zwierzakiem narowistym i agresywnym. Takim, który za nic nie chciał dać się ułożyć. Z czasem do jej gospodarstwa zaczęły trafiać kolejne takie konie. I w nim odnajdywały spokój i swobodę, bo nikt ich do niczego nie zmuszał.
– Ale były też konie maltretowane. Jak ten, który przez siedem lat stał w jednym, ciasnym, niesprzątanym pomieszczeniu, na grubej warstwie odchodów – opisuje.
Zaczęła od ratowania koni przed rzezią. Potem w jej azylu zaczęły się pojawiać dzikie zwierzęta – mat. prasoweAneta Szymczykowska brała też do gospodarstwa konie zimnokrwiste. Nie tylko wiekowe, ale i całkiem młode, tuczone specjalnie na rzeź. W tym konika, który mając ledwie kilka miesięcy ważył ponad pół tony.
Międzygatunkowa integracja
To działo się już w czasie, gdy była na swoim, we wsi Żaba w gminie Namysłów. A gdy po okolicy zaczęła się rozchodzić wieść, iż ratuje zwierzęta, to do jej gospodarstwa zaczęły trafiać kolejni bracia mniejsi.
– Każde z nich ma swoją smutną historię – mówi pani Aneta Szymczykowska.
Jak sarenka, którą wyciągnięto żywą z łona martwej już, potrąconej przez samochód matki. Lub inna młoda sarna, dotkliwie pogryziona przez psy, która długo nie była choćby w stanie podnieść głowy i by ją ratować pani Aneta musiała wręcz wmuszać w nią wodę i jedzenie. Albo baran, który przeszedł 80 kilometrów z trzymetrowym łańcuchem przykutym do jednej z nóg. Pustułki z połamanymi skrzydłami. Młode jeże, które straciły rodziców.
Więcej pod materiałem wideo
W sumie w jej gospodarstwie przebywa w tej chwili około 50 podopiecznych. To konie i kucyki, wspomniany już baran i sarenki i 24 jeże. Do tego dochodzi kilkanaście kotów i dwa psy.
– o ile przywozimy nowego zwierzaka, to przechodzi on okres adaptacji, tak by reszta ferajny mogła się z nim za poznać. Oraz by on mógł się z tą ferajną oswoić. Choć w grupie są przedstawiciele różnych gatunków, to zwierzaki są ze sobą zintegrowane. Można wręcz powiedzieć, iż pomimo sporych różnic dogadują się ze sobą lepiej, niż niejedni ludzie – śmieje się pani Aneta Szymczykowska.
A na przestrzeni lat przewinęły się przez nie setki zwierząt. Sporą część udało się przywrócić do natury. Bo te dzikie zwierzęta zwyczajnie do niej ciągnie. Niezależnie od tego, jakie warunki by się im w azylu stworzyło.
Praca na pełen etat i bez urlopu
Prowadzenie azylu dla zwierząt wymaga wielu poświęceń. Aneta Szymczykowska osobiście dogląda wszystkich podopiecznych. Karmi ich, czyści, zakłada i zmienia opatrunki, wypuszcza na wolność, gdy przychodzi na to odpowiednia pora.
To sprawia, iż nie ma szans na znalezienie stałej pracy. – Jestem stale pod telefonem. Gdy dzwoni i jest potrzeba, aby nieść pomoc, to jadę. Bo takie zwierzaki często nie mogą czekać kilku godzin. Liczy się każda minuta. Trudno jednak o zajęcie, które mogłabym przerwać na kilka godzin.
Dlatego pani Aneta Szymczykowska pracuje dorywczo. To pomoże przy sadzeniu leśnej szkółki, to podziała na fermie ślimaków u znajomego. Ale jeżeli dzwoni telefon i pojawia się wezwanie, to się zrywa.
– Nie zdarzyło mi się jeszcze odmówić przyjęcia zwierzaka pod dach – zaznacza.
Taki azyl to też spore koszty. Samo wykarmienie obecnej, liczącej około 50 zwierząt ferajny, to koszt rzędu 4 tys. zł miesięcznie. A przecież są jeszcze wizyty u weterynarza czy medykamenty. Dlatego pani Aneta cieszy się z każdego wsparcia, które do niej trafia za pośrednictwem utworzonej na potrzeby azylu fundacji. Albo na zbiórkę z pomocą której chce . Bo w obecnym stanie zwierzęta już nie mogą tam przebywać.
Na przestrzeni lat przez azyl pani Anety przewinęły się setki zwierząt. Część wróciła na wolność, część żyje w nim do dziś – fot. mat. prasoweZdarza się też, iż otrzymuje wsparcie nie w formie pieniężnej, a jedzenia dla zwierzaków. Jak ostatnio od jednego z zaprzyjaźnionych gospodarzy, którzy umożliwili zerwanie z ich sadu owoców dla podopiecznych azylu: jabłek, brzoskwiń i śliwek.
Prowadzenie azylu oznacza też, iż pani Aneta Szymczykowska nie może sobie pozwolić na przerwę.
– Od 20 lat nie byłam na żadnym urlopie. A podczas rodzinnych imprez okolicznościowych, jak chrzty czy komunie święte, zwykle urywamy się pierwsi, bo trzeba wracać do zwierzaków, by się nimi zająć. Męża to czasem złości, ale rozumie też, jak ważne jest to, co robię – mówi.
Program by promować azyl
To, jak wygląda jej codzienność, można zobaczyć w telewizji. Pani Aneta Szymczykowska jest jedną z bohaterek programu „Rolniczki” emitowanym na antenie Polsat Cafe i produkowanym przez Constantin Entertainment Polska. Nowa seria pojawi się na antenie we wtorek 7 października o godz. 21.00.
Wszystko zaczęło się od festiwalu organizacji pozarządowych w Namysłowie. Tam uwagę zwrócił na nią dziennikarz „Faktu” z Wrocławia. Później był występ w programie śniadaniowym telewizji TVN. A potem program o sołtysach w Polsacie. Bo pani Aneta od kilkunastu lat jest także sołtyską wsi Żaba.
– A potem przyszła zmiana formatu i zamiast programu o sołtysach są „Rolniczki”. Obecność ekipy telewizyjnej to interesująca przygoda i miła odmienność od codzienności. Chociaż udział w programie to przede wszystkim okazja do promocji samego azylu i zwiększenia szans na jego wsparcie. Po to głównie biorę w nim udział – przyznaje pani Aneta Szymczykowska.
O działalności azylu można będzie się też dowiedzieć więcej podczas dnia otwartego. Ten odbędzie się we wsi Żaba w sobotę 18 października w tamtejszej świetlicy. Początek o godz. 14.00.
– Przygotowaliśmy atrakcje zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych – zachęca pani Aneta.
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania

4 tygodni temu







