Lusia, chyba… potrąciłam kota… — wykrztusiłam do telefonu.

3 godzin temu

Kasia, chyba… przejechałem kota… wyjąkałem do telefonu, głos mi drżał.

No i? odparła Kasia, jej ton był zimny jak lód.

Jak to no i? Co mam zrobić?

Chociaż wysiądź i sprawdź, czy żyje.

Przełknąłem ślinę. Podwórko było puste, wieczór pachniał palonym drewnem i strachem. Otworzyłem drzwi auta, nie wysiadając, pochyliłem się, by zajrzeć pod podwozie. I zobaczyłem go żył. Mały, szary kłębek drżał, ale oczy miał otwarte.

Żyje, Kasia. Żyje… Co robić?

Jak to co? Zawieź go do lecznicy. I tak tam jedziesz. No rusz się!

Ostrożnie wyciągnąłem kota nie protestował, tylko ciężko oddychał. Położyłem go na tylnym siedzeniu, w kartonie po butach. Ruszyłem.

Lecznica była pół godziny drogi. Zwykle. Ale nie tego dnia. Bo ten dzień był taki, jakich się nie zapomina, a trzydzieści minut rozciągnęło się w wieczność.

W bagażniku leżał już pies. Stary kundel, przejechał go pociąg. Sąsiedzi z działki poprosili: Zawieź go, niech go uśpią, niech się nie męczy. Zgodziłem się. Automatycznie.

A teraz jeszcze ten kot.

Pędziłem jak szalony, myśli w głowie wirujące: Co to za dzień? Co to za życie?

W lecznicy, na szczęście, nie było kolejki. Wpadłem z kartonem, jakbym wiózł żonę na porodówkę lekarz natychmiast zabrał kota do gabinetu.

Co z nim? Jak tam? dreptałem pod drzwiami.

Zrobimy prześwietlenie skinął asystent. Wygląda, iż nic poważnego, ale musimy to sprawdzić.

Piętnaście minut. Wieczność. Zegary zdawały się kpić ze mnie, zatrzymując czas. Chodziłem w kółko, wpatrując się w plakaty z brytyjskimi kotami…

A wewnątrz coś mnie gryzło. Nie tylko strach wstyd, wyrzuty. Bo nie zauważyłem. Nie powinienem był tak gnać. Wystarczyłaby sekunda, a on maleńki, bezbronny nie znalazłby się na drodze. A ja myślałem tylko o tym, gdzie skręcić do lecznicy. I tyle. Jeden moment. Jeden losowy zbieg okoliczności i stoję tu, z gulą w gardle, błagając w myślach: Niech żyje. Tylko niech przeżyje…

W końcu wyszedł lekarz.

Trzeba operować…

Wtedy przypomniałem sobie przecież pies wciąż jest w bagażniku!

Wróciłem do samochodu. Cisza. Nie skomlał, nie ruszał się. Nacisnąłem guzik bagażnik otworzył się powoli.

Dwoje przerażonych oczu wpatrywało się we mnie z ciemności. Żył.

Hej szepnąłem. Wybacz… zaraz się tobą zajmiemy.

Znów wpadłem do lecznicy. Złapałem lekarza surową kobietę o przenikliwym spojrzeniu.

pozostało pies. W bagażniku. Przejechał go pociąg, tylne łapy… no…

Dzwonili w sprawie uśpienia. Mówili, iż nie ma szans.

Zawiesiłem głos. Kobieta nie zmrużyła choćby oka. Tylko zarzuciła płaszcz na fartuch i wyszła ze mną.

Otworzyliśmy bagażnik. Spojrzała na psa, potem na mnie. Jej wzrok przeszył mnie jak promień rentgena.

Oszalał pan? Kto powiedział, iż trzeba go uśpić? Tak, łapy się nie zregenerują. Ale będzie żył. Mieliśmy już takie przypadki. Niech pan go wniesie.

Skinąłem głową. Nie sprzeciwiałem się. Będzie żył to wystarczyło.

Wieczorem wpadłem do domu. Kasia odwróciła się od kuchenki, zaskoczona:

Co się stało, Wojtek?

Bez słów poszedłem do pokoju, wyjąłem starą książkę, w której chowałem oszczędności. Marzenie. Motocykl. Już nie ważne.

Wojtek?! O co chodzi?

Będą żyć! krzyknąłem. Obydwoje!

Kto? Zwariowałeś?

Wytłumaczę później!

Zostawiliśmy ich. Kot dostał imię Mruczek. Pies Burek. Przeżyliśmy razem wszystko: kroplówki, nieprzespane noce, rehabilitację.

Kasia wtedy tylko powiedziała:

Skoro już z nami są, jakoś to będzie.

I było. Karmiła Mruczka z cierpliwością, okrywała Burka kocem. Płakaliśmy, gdy Mruczek zrobił pierwszy krok. Śmialiśmy się, gdy Burek gnał przez podwórko na wózku.

Minęło pięć lat. Oni nie są zwierzętami. Oni są rodziną.

Dziś, gdy wróciłem do domu, powitał mnie zapach ciasta. Kasia objęła mnie od tyłu, mocno. I zaczęła drżeć.

Co się stało? odwróciłem się.

Będziemy mieli więcej… szepnęła, kładąc dłoń na brzuchu.

Najpierw nie zrozumiałem. Potem… zrozumiałem.

Mam czterdzieści lat. Ona trzydzieści siedem. Długo próbowaliśmy. Prawie się poddaliśmy. Prawie. Ale pewnego dnia starsza kobieta powiedziała:

Będziecie mieli troje dzieci. Dwa to dary natury. Jedno dar od Boga. Za dobre serce. Za cierpliwość. Droga będzie trudna, ale jasna.

Mruczek spał zwinięty w kłębek na parapecie, obok pluszowego królika. Burek, już siwy, podszedł powoli i przytulił się do mojej nogi, westchnął ciężko.

Wtedy nie wierzyłem. Teraz wierzę.

Bo raz powiedzieliśmy życiu tak. I życie odpowiedziało nam tym samym.

Idź do oryginalnego materiału