Lombardia - Lago Como - Villa Carlotta

3 dni temu

Pogoda dodupna, Szpagetka i Lucas na lekach, Ratussek Tatusia właśnie wyszedł z przeziębienia, Romi milczy jak zaklęta, mła liczy kasę co do grosza i po prostu należy się od niepokojów i kłopotów oderwać. Mła zatem postanowiła zamiast wosk lać wzorem młodocianych panienek ( choć zdaniem mła to w tzw. dzisiejszych czasach młodociane panienki z okazji Andrzejek nie tyle wylewają wosk co wlewają w siebie promile, he, he, he ), przysiąść na czterech literach, położyć Szpagetkę gdzieś na widoku ( kiedy ma zdjęty kołnierz należy ją mocno pilnować, bowiem usiłuje uprawiać wylizywanie tego, czego absolutnie wylizywać nie powinna ), najlepiej to na kolanach i popełnić wpis na temat Villa Carlotta, zespołu pałacowo - ogrodowego położonego na brzegu jeziora Como, w miejscowości Tremezzo. Mła odwiedziła to miejsce w kwietniu tego roku, w porze kwitnienia kamelii, azalii i rododendronów. Po obejrzeniu wysp na jeziorze Maggiore dwa lata temu, mła doszła do wniosku iż końcówka kwietnia to wymarzona pora na odwiedzanie krainy włoskich alpejskich jezior, wszystko wiosenne kwitnie, także to co u nas udaje się tylko w szklarniach czy ogrodach zimowych. Szczęśliwie pogoda nam dopisała, było prawdziwie wiosennie, z leciutką bryzą od wód jeziora. Łażenie po ogrodach, jak i zwiedzanie willi było prawdziwą przyjemnością, taką, którą miło wspomina się w listopadowe paskudne wieczory czy chłodne grudniowe poranki.

Zespół Villa Carlotta to kawał terenu, rozplanowany jest nieregularnie, dłuższym bokiem przylega do Via Regina, takiego nadjeziornego bulwaru. Zespół składa się z rozległego ogrodu i parku oraz budynku willi i pomniejszych zabudowań typu miejsce do przechowywania delikatniejszych roślin. Ogrodo - park rozciąga się na prawie całym zboczu wzgórza nad brzegiem jeziora i zgodnie z najlepszą włoską tradycją został rozplanowany na dużych tarasach. Jednakże na tych jak najbardziej włoskich tarasach króluje swobodny styl angielskich ogrodów krajobrazowych, wicie rozumicie, z obszarami pełnymi trawników, na których tle malowniczo prezentują się kwitnące krzewy i egzoty, które zawitały do "lepsiejszych" europejskich ogrodów masowo w XIX wieku, wraz z boomem na wyprawy botaniczne do odległych zakątków globu.

Nie znaczy ta angielszczyzna na skarpie iż nie ma na terenie willi typowego klasycznego ogrodu włoskiego. Przed budyniem willi, w stronę Via Regina rozciągają się strzyżone szpalery, w najniższej części ogrodu centralnie umieszczoną fontannę otaczają nisko strzyżone partery bukszpanowe wypełnione sezonowymi nasadzeniami. Przy schodach prowadzących do willi wybudowano baseniki z ciurkadełkami, jedno z nich stanowi mieszkanie dla żółwi wodnych, co oznacza wianuszek turystów wgapiających się w gady ( mła odniosła niepokojące wrażenie iż gadziny są tego świadome i hym... gwiazdorzą ). Na jednym z tarasów ogrodu włoskiego posadzono cytrusy w formie bindażu, zwanego też z francuska berceaux. Znaczy tak to wygląda z górnych tarasów, jednakże kiedy stoimy przed tymi konstrukcjami widać iż to klasyczna włoska pergola. Mła ma wielką słabość do pergoli obsadzanych roślinami owocującymi, a te przy których formuje się drzewa owocowe to po prostu wzbudzają w niej zachwyt. Być może mam jakieś reminiscencje po lekturze Reya, który ogród "oglądał" żołądkiem. Wicie rozumicie, niby Mikołaj o kfiotach w ogrodach pisał a tu nagle - "Szpakandry, cyprysy, lawendy i sopki, Co ono z nich bywają rozmaite wódki." Człowiek poczciwy czerpał z ogrodu pożytki, nie tylko wizualne rozkosze i we mła się to jego patrzenie gdzieś głęboko zalęgło, choć sama takich sztuk ogrodowych nie wyczynia.

Oczywiście na terenie przed willą jak i na tarasach rosną stare drzewa, zarówno te spotykane w Italii jak i egzoty typu sekwoja czy davidia chińska. Na wysokich tarasach czekają nas niespodziewanki w rodzaju ogrodu kaktusowego, palmowych gajów czy ogrodu japońskiego, który mła wolałaby określić jako ogród orientalny. Jakoś tak się mła widzi iż ogrody japońskie prawdziwe są tylko w Japonii. Ogrody położone gdzieś indziej to wariacja na temat. Do willi zwróconej frontem do Via Regina a położonej znacznie wyżej niż ta ulica, można się dostać monumentalnymi schodami, jak to ładnie piszą w przewodnikach "symetrycznymi rampami zanurzonymi w zieleni włoskiego ogrodu".

Okolice Tremezzo to nigdy nie był pępek świata. Owszem, znaleziono jakieś tam neolityczne pozostałości i parę rzymskich grobowców ale gdzie tam temu do tego co zostało po tym co działo się w czasach przedrzymskich i rzymskich nad jeziorem Garda. W XII wieku wioski położone nad jeziorem Como toczyły boje z Mediolanem, balansując pomiędzy tym miastem a cesarzem niemieckim, który mienił się rzymskim. Mieszkańcy tych nadjeziornych wiosek odznaczali się podobną hardością co ludzie z pobliskich kantonów Szwajcarii. wiadomo, górale. W 1120 roku na wodach nieopodal Tremezzo rozegrała się bitwa hym... jeziorna, po splądrowaniu Tremezzo przez wraże siły sojuszników Mediolanu. Wojna Como z Mediolanem trwała dziesięć lat i kiepsko się skończyła dla mieszkańców okolic górskiego jeziora. Mediolan wyrósł na miejscową potęgę.

Dopiero wiek XVII sprawił iż nad jeziorem rozpoczęto budowę czegoś więcej niż warownie, kościoły, opactwa i kamieniczki mieszczańskie i chałupy rybaków. Letnie pałace na wyspach Lago Maggiore kusiły co ambitniejszych do naśladownictwa podnoszącego prestiż rodziny. I tu poznamy się z rodzina Clerici, pochodzącą prawdopodobnie z okolic jeziora, która swój majątek zawdzięczała działalności handlowej praszczura Giorgia I ( 1575-1660 ) i jego dwóch synów, Pietro Antonio ( 1599-1675 ), obdarzonego tytułem markiza, oraz Carlo ( 1615-1677 ), który co prawda tytułu się nie dorobił ale za to był właścicielem pałaców w Mediolanie i Brianzy, który pozostawił swojemu synowi Giorgio II , razem z solidnym zapasem gotówki i aktywów i wybitną pozycję społeczną.

To właśnie Giorgio II, przewodniczący Senatu Mediolanu, postanowił wybudować willę w Tremezzo. Willa miała być taka kropką nad i, świadectwem ekonomicznego i społecznego sukcesu rodziny, miała być miejscem zarówno reprezentacyjnym, jak i rekreacyjnym. Wicie rozumicie, przyjemne z pożytecznym, bo Giorgio II był człowiekiem praktycznym. W latach 1684 - 1695, mniej więcej, zbudowano dużą cześć obecnego zespołu. Architekt i rok budowy nie są znane. W większości źródeł utrzymuje się iż budowę willi, konstrukcji majestatycznej położonej na skarpie nad jeziorem Como rozpoczęto w 1690 roku. Jak na krezusa Giorgio II okazał się wyjątkowo trzeźwo myślący, budynek jest majestatyczny ale bez tych wszystkich ozdóbstw, w porównaniu z ówczesnymi standardami dla "sielskich siedzib" to klasyczna prostota może niemal szokować, choć z drugiej strony to przeca lombardzka architektura odznaczała się prostymi formami. Jak typowa lombardzka budowla reprezentacyjna z końca XVII wieku willa sytuowana na jednej centralnej osi, która począwszy od bramy wejściowej do jeziora dzieli posiadłość na dwie równe części. Jak wyglądała w XVIII wieku można zobaczyć na pięciu rycinach z 1743 roku, których autorem był Marc'Antonio Dal Re. Ryciny opublikowano w drugim tomie dziełka o wiele mówiącym tytule "Willie rozkoszne".

To dzięki tym rycinom można dziś stwierdzić, co ostało się sprzed czasów wielkiej przebudowy obiektu. Poza podstawową konstrukcją założenia i samego budynku to za wiele tego nie ma, spiralne schody i malowane drewniane stropy to wszystko co się ostało. Ta XVII - XVIII wieczna malatura stropów nie powala, dekoracja jest dość prymitywna. Z okresu Clerici pochodzi też włoski ogród, który niegdyś otaczał willę a z którego zachował się fragment pomiędzy willą a jeziorem, ze schodami z kamienną balustradą ozdobioną alegorycznymi postaciami z marmuru Condoglia oraz fontanną z ukształtowaną misą i posągiem Ariona z Methymny. Konstrukcja samej willi jest trzykondygnacyjna, sale reprezentacyjne znajdują się na parterze, tam gdzie przeważnie znajdowało się piano nobile włoskich pałaców przed erą wielkich klatek schodowych, natomiast górne piętro, wyposażone w bardzo elegancką galerię, służyło mieszkańcom. Po Giorgio II majątek rodziny, w tym willa, przeszedł w ręce jego dwudziestojednoletniego siostrzeńca Antona Giorgio Clerici , który dokończył budowę budowli. Anton Giorgio Clerici ( 1715-1768 ), markiz Cavenago, baron Sozzago, rycerz Złotego Runa i patrycjusz mediolański, To był naprawdę któś, mła się nad nim troszkę zatrzyma.

Anton urodził się jako jedno z najbogatszych dzieci w północnych Włoszech. Nie wiadomo czy to, czy też wczesna śmierć ojca, sprawiło że gest miał szeroki. Wychowywany przez pradziadka i rozpieszczany, swoiście postrzegał umacnianie prestiżu rodziny. Pamiętacie numer w wykonie Jerzego Ossolińskiego podczas wjazdu polskiej delegacji do Rzymu w roku 1633? Celowe gubienie złotych podków dla podkreślenia mitycznego bogactwa. Anton, któren otrzymał satysfakcjonującą go posadę cesarskiego ambasadora w Państwie Papieskim ( to była naprawdę fucha marzeń dla ambitnych, zważywszy na to iż w XVIII wieku to praktycznie Habsburgowie wybierali papieży ), nosił się zgodnie z ważnością swojej funkcji. Do legendy przeszły brylantowe guziczki, guzki, guzy i guziory obecne w jego garderobie, Week Fashion Milano mógłby śmiało zrobić z niego patrona imprezy. Swoje liczne pałace wyposażał w dzieła sztuki, których posiadania zazdrościły mu koronowane głowy, korytarz swojej mediolańskiej rezydencji postanowił ozdobić freskami Tiepola, który do tanich pacykarzy nie należał. To radosne szastanie kasą, jak najbardziej zgodne z teorią o zdobywaniu majątku przez pradziadów, pomnażaniu przez dziadków, utrwalaniu przez rodziców, no i roztrwanianiu przez prawnuków, skończyło się tym iż kiedy Anton zmarł w 1768 roku kilka po nim zostało.

Własność willi po śmierci brylantowego Antona przeszła następnie na jego jedyną córkę, Klaudię, żonę hrabiego Vitaliano Bigli, która w 1801 roku zmuszona była sprzedać rodzinny majątek Tremezzo Gianowi Battista Sommariva, ówczesnemu przewodniczącemu Komitetu Rządowego Republiki Przedalpejskiej, takiego politycznego tworu epoki napoleońskiej we Włoszech. No i dotychczasowa Villa Clerici została Villa Sommariva. Gian Battista Sommariva, wywodzący się z miejscowości Sant'Angelo Lodigiano leżącej daleko od jeziora Como, na południu Lombardii, urodził się w rodzinie uprawiającej ziemię. Tak, tak, korzenie rolnicze, ze tak to określę ale sam Gian Battista uprawą się nie parał, został prawnikiem, choć złośliwi twierdzili ze karierę rozpoczął w przybytku fryzjerów. Sam Sommariva twierdził iż jest potomkiem szlachetnego rodu, co w XIX wiecznych państwach Italii i nie tylko tam jest strategią dorobkiewiczów na stworzenie sobie odpowiedniej pozycji społecznej. Nie ma to jak dobra legenda. Sommariva był typowym produktem czasów zmiany systemu, szczwany jak lis, chciwy do bólu, ambitny ponad miarę. Był bardzo utalentowanym politykiem, który przylgnął do Napoleona po rewolucji francuskiej, bowiem zdaniem mła wyczuł w przyszłym cesarzu Francuzów pokrewną duszę.

Dzięki swojej nieposkromionej ambicji ale także dzięki niewątpliwemu politycznemu talentowi oraz całkowitemu braku skrupułów i rozterek moralnych udało mu się zgromadzić ogromne bogactwo i idące z nim od zawsze w parze wpływy. Miał apetyt na władzę i dzięki przyjaźniom z Francuzami, "cywilizujących" Lombardię tę władzę uzyskał. Na szczęście dla Lombardii nie na długo. Karierę polityczną Sommarivy zastopowało najprawdopodobniej bardzo wystawne życie w Paryżu, Pierwszy Konsul Bonaparte zdawa się nie zdzierżył iż ktoś inny z urodzenia przynależny do kultury włoskiej robi w Paryżu furorę swoim bogactwem, pozycją, władzą, wszystkim tym czym korsykański szlachetka Buonaparte chciał imponować Francuzom. W 1802 roku kandydatura Sommarivy na stanowisko wiceprezydenta Republiki Włoskiej została utrącona, Napoleon postawił na politycznego rywala Gian Battisty, Francesco Melzi d'Eril. No cóż, Sommariva ciężko to przeżył ale na szczęście miał takie osuszacze łez na podorędziu jak możliwość kupowania tytułów ( ostatecznie został "kupnym hrabią" ) i zrobienie z siebie mecenasa kultury. To ostatnie to na złość Melziemu d'Eril. Nie tylko kupił pałac w Paryżu, jeszcze na rok przed "zdradą" Napoleona postanowił zakupić Villa Clerici, strategicznie położoną naprzeciw klasycystycznej siedziby Meliego d'Eril w Bellagio, zemsta zostania największym mecenasem sztuki w Republice Włoskiej miała się dokonać na oczach rywala.

Za sprawą Sommarivy budynek zmodyfikowano zarówno zewnętrznie, poprze dodanie pilastrów i balustrady z zegarem, pod którym dobudowano niewielką loggię, jak i wewnętrznie, bowiem zmieniono układ pomieszczeń przeznaczonych na dzieła sztuki i wywalono XVIII wieczne dekoracje. Centralną salę wzbogaciło tzw. sklepienie kilowe pomalowane w kasetonami, gwiazdami i klasycystycznymi rozetami wykonanymi w stiuku, oraz duże lunetowe okna, z których padające światło miało za zadanie podkreślić grupę rzeźbiarską Wenus i Marsa, stworzoną w 1805 roku przez Luigiego Acquistiego oraz płaskorzeźbę z Wjazdem Aleksandra Wielkiego do Babilonu, uchodzącą arcydzieło duńskiego rzeźbiarza Bertela Thorvaldsena, największego obok Antonio Canovy rzeźbiarza przełomu wieków XVIII i XIX. Mła się napatrzyła choć szczerze pisząc nie przepada za klasycyzmem, coś nie lubię kierunków neo.

Wicie rozumicie zawsze dochodzi w takiej interpretacji przeszłości do przeinaczeń i nadużyć. W przypadku klasycystycznej czy też neoklasycznej rzeźby najbardziej znanym błędnym mniemaniem XVIII i XIX wiecznym na temat tego iż odtwarza się właśnie grecko - rzymską klasykę, jest całkowity brak polichromii posągów. Klasyczna biel tak wmawiana rzeźbiarzom antyku przez Johanna Joachima Winckelmanna, nie istniała w starożytności. Mła tu zacytuje Helenę Trojańską, która w dramacie Eurypidesa wypowiada takie oto słowa - "Gdybym tylko mogła zrzucić z siebie urodę i przybrać szpetniejszą postać, tak jak zetrzeć kolor z posągu". Hym... Winckelmann był typowym nerdem, słuchanie kobit nie przyszło mu do głowy, choćby mówiły one słowami jednego z największych dramaturgów greckiego antyku.

Dlatego choćby mła rzeźba klasycystyczna wydawa się cóś nieszczera, forma zamieniona w wydmuszkę artystyczną, cóś na prawie cytatu. No nie przepadam. A ten brak coolorów to dopiero początek, uwierzcie na słowo, bez elaboratów na temat rzeźby starożytnej, rzeźba klasycystyczna to popłuczyny po wielkości greckich rzeźbiarzy. Jednakże ludzie zostali przekonani przez Winckelmanna i do dziś ta klasyczna grecka biel, gładka i "wylizana" powierzchnia posągów pokutuje w naszych wyobrażeniach. W pomieszczeniach willi, w których do dziś zachowała się nienaruszona atmosfera rezydencji z czasów Sommariva, znajdują się, oprócz czterech oryginalnych modeli alegorycznych postaci Arco della Pace w Mediolanie, Terpsychore Antonio Canovy, oryginalny model gipsowy z roku1811 marmurowej rzeźby, również należącej do Gian Battisty Sommariva, przedstawiającej muzę tańca i znajdującej się w paryskim domu kolekcjonera. Model ten przez cały czas nosi nienaruszone repère, ślady procesu twórczego, który dał początek wielu arcydziełom Canovy.

Kolejnym ważnym dziełem w kolekcji Sommariva jest Palamede Antonio Canovy, rzeźba odrestaurowana przez samego artystę po upadku w jego rzymskiej pracowni na skutek załamania się wagi, na której stała. Turyści zwiedzający willę najdłużej zatrzymują się w pomieszczenie gdzie znajduje się słynna grupa Amor i Psyche stworzona w latach 1818 - 1820 z jednego bloku marmuru z Carrary o wyjątkowej urodzie przez Adamo Tadoliniego, wg. rzeźby Antonio Canovy. Wielu zwiedzających jest przekonanych iż to oryginalna rzeźba Canovy, nie wszystkie przewodniki są w tej sprawie rzetelne. Dzieło Canovy znane jest w trzech wersjach, które wyszły spod jego dłuta. Te obiekty znajdują się w Luwrze i Ermitażu, model gipsowy wystawiany jest w Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku.

Insze niż rzeźba sztuki wizualne prezentowane są płótna malarzy. Za szczególnie cenne uchodzą: dużych rozmiarów obraz Jeana-Baptiste’a Wicara "Wergiliusz czyta szóstą pieśń Eneidy" i niewielki obraz autorstwa Francesco Hayeza, najbardziej znanego malarza włoskiego romantyzmu, pod tytułem "Ostatnie pożegnanie Romea i Julii", namalowanego w 1823 roku. Oprócz tych dzieł sztuki w willi za czasów Gian Battisty znajdowały się insze zbiory, choćby "Una Nevicata", obraz namalowany przez Francesco Fidanzę, które to dzieło w tej chwili znajduje się w Galerii Sztuki Nowoczesnej w Mediolanie. Sommariva posiadał też słynną kolekcję emalii i klejnotów, znaczy rytych kamieni półszlachetnych. Istniał też zbiór portretów Gian Battisty, które wyszły spod pędzli i dłut najbardziej cenionych mistrzów jego epoki. Rzeczywiście, żeby pomieścić te zbiory i odpowiednio je wyeksponować potrzeba było przebudować willę. Do dziś w willi znajdują się takie przyjemności dla oczu: rzeźba "Para faunów" autorstwa Camillo Pacettiego, obraz "Klasztorny aptekarz" z 1823 roku namalowany przez Giovanniego Migliarę, obraz "Ostatnia Komunia Atali", dzieło Pierre-Jérôme Lordona z roku 1808, rzeźba "Amor z gołębiami" autorstwa Luigi Bienaimé , ozdoba środka stołu wykonana przez złotnika Giacomo Raffaellego, meble wykonane przez Giuseppe Maggioliniego i pomalowane przez Appianiego.

Za czasów Sommariva włoski ogród z tyłu willi i rozciągający się wzdłuż bocznych fasad został zamieniony we wspomniany już angielski ogród krajobrazowy. Do modnej siedziby lombardzkiego hrabiego świeżej daty ciągnęły tłumy, Gian Battista miał prawo być usatysfakcjonowany swoją zemstą nad tym podłym Melzim d'Ebril, sława Villa Sommariva przekroczyła granicę Italii. Zwiedzanie tego obiektu stało się obowiązkiem elit wałęsających się po Włoszech w czasach Grand Tour. Willę nawiedzali Stendhal, z którym Sommariva znał się od roku 1801, wolnomyślicielka i prototyp feministki Lady Sydney Morgan, a także tłumy arystokratów, którzy chcieli "otrzeć się o prawdziwą sztukę". Nic nie trwa wiecznie, Gian Battista zmarł w 1826 roku, człowiek o którym Melzi d'Ebril twierdził iż był w stanie z łatwością ukraść to, co mu się podobało, bez pozostawienia po tym śladu, został pochowany po bożemu w kaplicy Villa Clerici, gdzie do dziś spoczywa wraz z innymi członkami rodziny. Pomnik nagrobny mecenasowi sztuki wyrzeźbił Pompeo Marchesio, bardzo modny w swoim czasie lombardzki rzeźbiarz. Po śmierci Gian Battisty scheda przypadła jego synowi Luigiemu, który dzielił z ojcem miłość do Francji. Luigi przeżył ojca ledwie o dwa lata i majątek przeszedł w ręce wdowy po nim, hrabiny Emilii Seilliére, która starannie go roztrwoniła. Zbiory dzieł sztuki Sommariva wystawiona w 1839 roku na aukcji w Paryżu. To co ocalało Emilia w 1873 roku przekazała mediolańskim muzeom. Głównie były to gemmy ze zbioru klejnotów.

W 1843 roku willę wraz z pozostałościami zbioru dzieł sztuki zakupiła za całe 780 000 lirów austriackich księżna Marianna z Orańska Nassau, żona księcia pruskiego Alberta. Marianna nie jest u nas postacią nieznaną, to dla niej w Kamieniu Ząbkowickim wzniesiono pałac zaprojektowany przez Karla Schinkla. Była postacią dość nietypową dla swojej epoki, jak to ktoś ładnie określił - "bladozielonej epoki dyliżansów. Żadnej wiktoriańskiej obłudy, znanej nam w wykonaniu krewnych z Koburga. Wiecie jak to jest z domami panującymi i arystokracją, wszyscy są kuzynami, co miewa nieraz przykre konsekwencje. Na szczęście w XVIII wieku niektóre szlachetnie urodzone panie dbały o dopływ świeżej krwi, może dlatego genetyka nie doprowadziła aż do takiej tragedii jaka była udziałem ostatniego Habsburga na hiszpańskim tronie. choćby nasze wielkie panie czyniły starania w tym temacie, szczególnie znana była z podrzucania kukułek Izabela z Flemingów Czartoryska, która była w dodatku na tyle bezczelna iż wystawiała samą siebie w sztuce o matce Spartance, he, he, he.

W przypadku Marianny nie było różowo, poślubiła Hohenzollerna, będąc córką kobiety z królewskiego rodu Prus. Małżeństwo tak bliskich krewnych jak kuzyni pierwszego stopnia nie zaowocowało zdrowiem potomstwa, niby niemieckie książątka w dobrobycie chowane a marły młodo. Marianna doczekała się z Albertem piątki dzieci ale tylko troje dożyło dorosłości. No cóż, matka i ojciec Marianny również byli kuzynami pierwszego stopnia, Marianna sama była jedyną córką, która dożyła dorosłości. Mariannie w końcu znudziła się rola klaczy rozpłodowej, tym bardziej iż Albert otwarcie romansował z niejaką Rozalią von Rauch, damą dworu Marianny. Zabrała dzieci i wyprowadziła się z mężowskiej chałupy. Co interesujące sama sobie znalazła chłopa, został nim jej masztalerz. Tym co odróżniało Mariannę od swawolnych XVIII wiecznych dam była zdecydowana niechęć do kukułkizmu.


Marianna była na tyle wyzwolona iż całkiem oficjalnie urodziła masztalerzowi syna zaraz po uzyskaniu rozwodu z księciem, dokładnie to siedem miesięcy po tym fakcie. Dwory w Berlinie i Hadze się zatrzęsły z pełnego grozy oburzenia ale Marianna olała temat. Niestety po rozwodzie nie wolno jej było widywać dzieci, ukojenia szukała w pracy. Skrzętnie zajmowała się swoim majątkiem, ładnie go pomnażając. W polskim ogrodnictwie też się zapisała, na jej cześć nazwano złoża białego marmuru z okolic Śnieżnika Białą Marianną. Tak, ten cholerny biały grysik to jej sprawka, bardzo dbała o to by kamieniołomy działały. Ziemia kłodzka Mariannie wiele zawdzięcza, była z niej prawdziwa gospocha. Marianna nigdy nie poślubiła ojca swojego dziecka, choć pochowano ją obok niego. Nie wiem czy ten brak usankcjonowania związku wynikał z umowy rozwodowej czy też z księżniczkowego charakteru.

W 1850 roku, Marianna podarowała willę w Termezzo swojej córce pięciorga imion, Friederike Luise Wilhelmine Marianne Charlotte von Preußen, zwanej z włoska Carlottą ( 1831-1855 ) - willa do dziś nosi jej imię. Willa była prezentem z okazji małżeństwa Carlotty z księciem Georgiem Saxe - Meiningen ( 1826-1914 ), który szczęśliwie był nieco dalszym kuzynem. Willa nad Como służyła niemieckiej rodzinie książęcej jako miejsce prywatnego wypoczynku, wicie rozumicie, zero oficjałek tylko prywatne wizytki i przyjątka. W związku z taką funkcją nie wprowadzono w budynku większych zmian, z wyjątkiem wyposażenia dekoracyjnego, które zostało wzbogacone motywami neorenesansowymi i pompejańskimi przez artystów niemieckich i włoskich, w tym między innymi Ludovico Pogliaghiego.

W przeciwieństwie do życia matki życie małżeńskie Carlotty było udane. Razem z Georgiem mieli czwórkę dzieci, połowie udało się dożyć się sędziwego wieku. Carlotta była utalentowana muzycznie, częsta sprawa u Hohenzollernów. Komponowała jak na pruską księżniczkę przystało marsze wojskowe. Pisała też pieśni i utwory fortepianowe ale jakoś te marsze wychodziły jej najlepiej. No wiecie, ein, zwei, ein, zwei. Muzyki uczyli ją Wilhelm Taubert, dyrektor Opery Królewskiej w Berlinie, jego uczeń, będący świetnym pianistą Teodor Kullak i czołowy dyrygent tamtych czasów Julius Stern. Talent muzyczny Carlotta przekazała córce Marii Elżbiecie. Mąż Carlotty bardzo wspierał żonę jak i córkę w ich twórczości, był w końcu wielbicielem muzyki Brahmsa, jak i jego patronem. Ponadto przydomek Theatreherzog nie wziął się znikąd. Ponoć Carlotta miała za to całkiem niezły głos, nie jak na księżniczkę, tylko naprawdę dobry. Jej nauczycielką śpiewu była jedna z najbardziej znanych primadonn XIX wieku, Henrietta Sontag. Panie się zresztą zaprzyjaźniły ku zgorszeniu konserwatywnych kręgów dworskich, które nigdy nie wybaczyły Henriettcie występów na scenie, mimo iż była już przeca hrabiną von Lauenstein. Po matce Carlotta odziedziczyła mniej pruderyjne podejście do ludzi a artyści jej zdaniem byli trochę ponad ówczesną moralność. Hym... zawsze są ponad jakąś moralność, tak to już jest. Wizyta Flauberta nie dziwi.

Nowi właściciele sprzedali resztę kolekcji dzieł sztuki Sommariva, z wyjątkiem dużych obrazów i niektórych rzeźb, zasiedlili mieszkalne piętro rezydencji a całą swoją twórczą energię poświęcili urządzaniu dużego parku. Sama Carlotta nie nacieszyła się urokami willi, w ciągu pięciu lat czterokrotnie była w ciąży, co podkopało jej nie najlepsze zdrowie. W 1855 roku, spotkała ją tragedia, w styczniu zmarł jej młodszy synek, Georg Albert, Carlotta była wówczas w czwartej ciąży. Dwa miesiące po tym okropieństwie przyszło na świat jej kolejne dziecko, niestety synek zmarł dzień po urodzeniu. Carlotta zmarła przy porodzie przy porodzie, przeżywszy zaledwie 25 lat. Willę po niej odziedziczył jej pierworodny syn, Bernard III Saxe - Meiningen.


Książęta Georg II , jak i jego syn Bernard III byli pasjonatami botaniki. Klimat nad jeziorem Como jest szczególny, niby Alpy ale nad wodami da się uprawiać egzoty. Widok ośnieżonych górskich szczytów widocznych zza koron palm to tu normalka. Zimy jak i lata należą tu do wyjątkowo łagodnych temperatury nie wariują, co umożliwia uprawę gatunków, które nie zawsze chcą rosnąć w miejscach położonych na południe od jeziora. Książęta Saxe - Meiningen korzystając z takiego klimatycznego rozpieszczenia wzbogacili i upiększyli ogród, wprowadzając wiele nowych gatunków. Szczególnie upodobali sobie nasadzenia z rododendronów, azalii, kamelii, paproci i palm..

W parku rośnie ponad 150 odmian samych azalii i rododendronów, w sumie ogród liczy grubo ponad 500 taksonów, naprawdę jest na czym oko zawiesić, Mła jak zwykle rzuciła się na kwitnące stare drzewa kamelii ale przyznaję iż wielkie wrażenie zrobiły na mła, azalie i rododendrony w masie. Wrzosowatym sprzyja naturalnie kwaśna gleba ogrodu, taka w sam raz, odpowiedenio żyzna a nie sam kwach. Wicie rozumicie ta orgia coolorów kwitnących na naturalnym podłożu krzewów azalek i rodków oszołamia, człowiek w pewnym momencie nie wie na co się gapić. Dodajcie do tego stareńkie platany i ponad stuletnie egzotyczne drzewa, poczynając od cedrów i sekwoi na palmach kończąc. Egzoty w tym ogrodzie wręcz nachalnie włażą w oczy, drzewiaste paprocie, łany bambusów różnych gatunków, drzewa cytrusowe. À propos tych ostatnich to w szklarnię, w której zimą niegdyś przechowywano co delikatniejsze cytrusowe, dziś jest muzeum dawnych narzędzi rolniczych używanych w willi.

Bernard III odziedziczył willę w 1914 roku ale tak formalnie to się jako właściciel długo nią nie nacieszył. Świat się mocno zmieniał. W pierwszej dekadzie XX wieku zbudowano obecny odcinek Via Regina, który zajął teren zespołu willowego bezpośrednio przylegający do jeziora. Wymagało to wyburzenia niektórych budynków, nazwijmy je usługowymi, np. części doku ( który został całkowicie rozebrany około 1950 roku ). W listopadzie 1909 książę chcąc podreperować budżet i chyba troszki z ciekawości wynajął willę Amerykance, Harriet White Fisher, która zamierzała spędzić tam krótkie wakacje podczas podróży dookoła świata, którą odbyła ta kobieta tzw. lokomobilą, w towarzystwie swojego krewnego Harolda Fishera Brooksa, kucharza o imieniu Albert, pokojówki, małpki, bulteriera i mopsa. Hariett wbrew pozorom była bardzo twardą kobietą, bussines woman w czasach kiedy takie nie występowały masowo.

W 1915 roku, tuż przed wypowiedzeniem przez Włochy wojny Austrii , Max Wundel, zarządca willi i zaufany człowiek księcia Saxe - Meiningen, wrócił do Niemiec , pozostawiając willę pod opieką głównego ogrodnika. Ten ostatni utrzymywał stosunki z rodziną niemiecką rodziną książęcą, za pośrednictwem konsula szwajcarskiego w Mediolanie, aż do 18 września 1916 roku, kiedy to willa została poddana syndykacji i powierzona kapitanowi Guardia di Finanza kompanii Menaggio, Giovanniemu. Najpierw Baschenisowi a później Alberto Passeriiemu. W tym okresie sporządzono, używany do dziś, szczegółowy inwentarz dóbr, które przynależą do willi, zarówno ruchomych jak i nieruchomych. W spisie odnotowano choćby rozmieszczenie poszczególnych przedmiotów.

Ponoć celem tych działań było adekwatne zabezpieczenie majątku i możliwość i zagwarantowanie praw właściciela, którym przez cały czas formalnie był Bernard III Saxe-Meiningen. W przypadku Villa Carlotta nie doszło bowiem do prawnie obowiązującej we Włoszech konfiskaty majątków przeciwnych stron konfliktu. Po mianowaniu kuratorów w majątku zrobiło się cóś zdziwnie, nikt nie wiedział jaka przyszłość czeka willę. Okres syndykatu zakończył się z końcem 1919 roku wraz z powrotem Maxa Wundla, który po przejęciu kierownictwa willi zrobił wszystko, co w jego mocy, aby udostępnić publiczności budynek i ogrody, w czym upatrywał szansę zachowania dziedzictwa kulturowego Villa Carlotta. Dopiero po długiej batalii prawnej, wspieranej przez Giuseppe Bianchiniego i Klub Rotariański z Mediolanu, dekretem królewskim z dnia 12 maja 1927 roku powstała organizacja charytatywna Villa Carlotta , któremu powierzono opiekę i zarządzanie willą i ogrodem. Statut organizacji przewiduje, iż cały dochód ze sprzedaży biletów zostanie przekazany na rzecz ulepszenia kompleksu.

No a co się stało z Bernardem III. Bernard wraz z upadkiem cesarstwa i wzrostem nastrojów republikańskich w Niemczech, został zmuszony do abdykacji 10 listopada 1918 roku resztę życia spędził jako prywatny człowiek. Książęta zdecydowanie nie pasowali do Republiki Weimarskiej. Ostatnia potomkini rodu, owoc związku Bernarda z kolejną Hohenzollernówną ( ledwie dwa pokolenia odpoczęły od wchodzenia w związki z pruską rodziną panującą ) padła ofiarą genetyki. Księżniczkę Fedorę Victorię Augustę Marię Mariannę Reuss - Köstritz .de domo Saxe - Meiningen załatwiło pokrewieństwo z królową brytyjską Wiktorią Koburg - Ghota. Po praszczurze, brytyjskim królu szaleńcu, Georgu III, odziedziczyła chorobę krwi.

Królowa Wiktoria, z racji wiązania swojego potomstwa z panującymi europejskimi rodami zwana "Babką Europy" siała paskudne mutacje, skutkujące chorobami krwi. Do wyboru była porfiria i hemofilia, obie z grupy schorzeń hemowych, z tym iż ta ostatnia bardzo nie w stylu woke - zapadali na nią tylko chłopcy. Prawnuk Wiktorii, carewicz Aleksy Romanow dostał w prezencie hemofilię a prawnuczka została obdarzona porfirią. Podobno za obu tymi przypadkami stało noszenie przez Georga III pudrowanych substancją wzbogacaną arszenikiem peruk, jak i zażywanie "suplementów diety" zwanych "James' powders", które zrobione były na bazie antymonu. No samo zdrowie, sobie zrobił dobrze co cud i jeszcze potomków wykańczał. Utrata amerykańskich kolonii to przy tym pryszcz.

Fedorze ciężko się żyło, nie zaciążała, choć bardzo chciała. Do ogólnie kiepskiego stanu zdrowia dolazła depresja i zamieszkiwanie po niewłaściwej stronie granicy w 1945 roku. Fedora popełniła samobójstwo w sierpniu 1945 roku w miejscowości, która już nie nazywała się Hirschberg tylko Jelenia Góra. Tak to się z ostatnią potencjalną spadkobierczynią Villa Carlotta skończyło. Cena za splendory bywała nie do udźwignięcia, nie ma czego zazdraszczać księżniczkom, które "paniowały" na tym pięknym miejscu nad jeziorem Como. Chyba najszczęśliwszy był tu parweniusz z kupionym hrabiowskim tytułem, którego euforia z posiadania willi zwiększała świadomość iż sąsiadowi z naprzeciwka rośnie gula i żółć się ulewa.

Mła stwierdziła po tej wycieczce iż dotychczas oglądane ogrody należące do stowarzyszenia Grandi Giardini Italiani w pełni ją satysfakcjonują. Są równie interesujące jak widziane przez mła ogrody na Wyspach Brytyjskich, czy ogrody Portugalii. Oczywiste jest iż mła w te ponure listopady i smętne grudnie nie tylko chętnie wraca do wspomnień, mła knuje i diengi liczy, bowiem spragniona powtórki z rozrywki. Niestety real gwałtownie sprowadza mła na ziemię, na razie to mła nie ma co kombinować tylko ma koty leczyć. Jakby było mało problemów to Gibon wybił dziś Szatflikowi zęba. Mam wrażenie iż Szaflisia nie tyle o utratę tego kła wkurzona co nie o zadanie bolesnych ran Gibonowi. Musze bardzo teraz uważać. moje czarnule są pamiętliwe. Ech... Pooglądam sobie jeszcze azalki na te kłopoty, jakoś mnie te kwitnienia na duchu troszki podnoszą. Mam nadzieję iż i Was troszki widok kwitnień dobrze zrobi na jestestwo.

Idź do oryginalnego materiału