Letnie zasady, czyli jak w naszym domu negocjować wakacje z wnukami: opowieść o kotletach, telefonach przy stole i rodzinnych kompromisach na polskiej wsi

22 godzin temu

Letnie zasady

Kiedy pociąg podmiejski w końcu zatrzymał się przy niewielkim peronie, Zofia Jaworska już stała tuż przy samej krawędzi, mocno ściskając płócienną torbę. W środku przetaczały się jabłka, słoiczek wiśniowych powideł i plastikowy pojemnik z pierogami. Wszystko to było pewnie zbędne dzieciaki zawsze zjawiały się najedzone, przyjeżdżając prosto z Warszawy z plecakami i siatkami, a jednak ręce zawsze rwały się, by coś przyrządzić.

Gdy pociąg zakołysał się i rozwarły się drzwi, wyskoczyła z niego trójka: wysoki, chudy Olek, jego młodsza siostra Kinga i jeszcze jeden, nieco powyginany plecak, który zdawał się żyć własnym życiem.

Babciu! Kinga zauważyła ją pierwsza, pomachała tak, iż bransoletki zadźwięczały.

Zofii coś ciepłego podeszło do gardła. Delikatnie postawiła torbę na ziemi i otworzyła ramiona.

Ach, jakie wy już… Chciała powiedzieć wyrośliście, ale w porę się powstrzymała. I tak wiedzieli.

Olek podszedł powoli, objął ją jedną ręką, drugą podtrzymując plecak.

Cześć, babciu.

Był już prawie o głowę wyższy od niej, szczecina na brodzie, chude nadgarstki, a spod bluzy wystawały słuchawki. Zofia przyłapała się, iż szuka w nim tamtego chłopca, który kiedyś biegał po ich ogrodzie w kaloszach furczących po chodniku, ale jej wzrok natykał się na osobliwe, dorosłe szczegóły.

Dziadek czeka na was na dole oznajmiła. Chodźcie, bo kotlety stygną.

Jeszcze tylko zrobię fotkę już wyciągała telefon Kinga, kliknęła peron, wagon, Zofię. Do relacji.

Słowo relacja przemknęło jej mimo uszu jak ptak. Wydawało się, iż zimą już pytała córki co to znaczy, ale wyjaśnienie wywietrzało z głowy. Najważniejsze, iż wnuczka się uśmiecha.

Schodząc po betonowych schodkach, widzieli już poczciwego Poloneza, przy którym czekał Stanisław Jaworski. gwałtownie podszedł, poklepał Olka po ramieniu, przytulił Kingę, kiwnął żonie. Był bardziej powściągliwy, ale Zofia wiedziała, iż cieszy się równie mocno.

No to co, wakacje? zapytał.

No, wakacje powtórzył Olek, rzucając plecak do bagażnika.

W drodze do domu rodzeństwo zamilkło. Za oknem ciągnęły się domy, sady, kawałki ogródków, gdzieniegdzie mignęła koza. Kinga kilka razy przesunęła palcem po telefonie, Olek chichotał patrząc na ekran, a Zofia przyłapała się, iż obserwuje ich dłonie, nieustannie muskające czarne prostokąty.

Nic nie szkodzi, pomyślała. Najważniejsze, żeby w domu było po naszemu. Reszta niech już się toczy po swojemu, jak dzisiaj się przyjęło.

Dom powitał ich zapachem smażonych kotletów i świeżego koperku. Na werandzie stał stary, drewniany stół z ceratą w cytryny. Na kuchence pryskała patelnia, a w piekarniku dopiekał się placek z kapustą.

Uuu, jaka uczta! Olek zajrzał do kuchni.

Żadna uczta, tylko obiad odpowiedziała Zofia automatycznie i zaraz się poprawiła. No już, ręce umyć, tam przy zlewie.

Kinga znowu miała przed sobą telefon. Gdy Zofia stawiała na stół sałatkę, chleb, kotlety, kątem oka widziała, jak wnuczka fotografuje talerze, okno, kota Filemona, który ostrożnie wypełzał spod stołu.

Przy stole nie trzymamy telefonów rzuciła niby mimochodem, gdy już wszyscy siedli.

Olek podniósł głowę.

Co masz na myśli?

To samo co ja wtrącił Stanisław. Najpierw jemy, potem możecie siedzieć ile chcecie.

Kinga zawahała się, po czym położyła telefon obok talerza, ekranem w dół.

Ja tylko zdjęcie chciałam…

Już zrobiłaś łagodnie powiedziała Zofia. Zjedzmy, a potem sobie będziesz… wrzucać.

Słowo wrzucać nie brzmiało już pewnie, nie znała odpowiedniego terminu, ale stwierdziła, iż wystarczy.

Olek, wahając się, też położył telefon na brzegu stołu. Minę miał taką, jakby kazano mu zdjąć hełm na statku kosmicznym.

U nas tu jest porządek podjęła Zofia, rozlewając kompot Obiad o trzynastej, kolacja o siódmej. Rano nie śpimy dłużej niż do dziewiątej. A potem hulaj dusza, możecie robić co chcecie.

Do dziewiątej… mruknął Olek. A jak będę w nocy oglądał film?

W nocy się śpi rzucił Stanisław nie odrywając wzroku od talerza.

Zofia poczuła delikatne napięcie pomiędzy nimi, jakby cienka nitka zaczęła się naciągać. gwałtownie dodała:

To nie żadna musztra. Ale jak do południa śpisz, to i dnia nie zobaczysz. Przed domem rzeka, las, rowery.

Ja chcę nad rzekę! zawołała Kinga. I na rower! I zrobić sesję zdjęciową w sadzie!

Słowo sesja zabrzmiało już bardziej swojsko.

Doskonale! kiwnęła głową Zofia. Ale najpierw pomożemy trochę. Trzeba przepielić ziemniaki, podlać truskawki. Nie po to tu przyjechaliście, żeby leżeć jak paniska.

Babciu, to w końcu wakacje… zaczął Olek, ale Stanisław spojrzał na niego uważnie.

Wakacje, nie wczasy w hotelu.

Olek westchnął, ale nie oponował. Kinga pod stołem zahaczyła stopą o jego trampka, ten się trochę uśmiechnął.

Po obiedzie dzieci rozeszły się po pokojach, by się rozpakować. Po pół godzinie, gdy Zofia zajrzała do środka, Kinga już rozwiesiła koszulki na oparciu krzesła, poustawiała kosmetyczkę, ładowarkę, na parapecie rzędem stały buteleczki. Olek siedział na łóżku, przyklejony do telefonu.

Zmieniłam wam pościel rzuciła Zofia. jeżeli coś nie pasuje, mówcie.

Spoko, babciu odpowiedział, nie odrywając wzroku od ekranu.

Ukłuło ją to spoko, ale tylko kiwnęła głową.

Wieczorem zrobimy grilla zaproponowała. A teraz po odpoczynku wychodzimy do ogrodu. Godzinkę, dwie pomożecie.

No dobra mruknął Olek.

Zamknęła drzwi, zatrzymała się w korytarzu. Z pokoju cicho dolatywał śmiech Kingi, rozmawiała z kimś na wideo. Zofia poczuła się stara nie w ciele, ale w środku, jakby życie dzieci toczyło się na zupełnie innej, nieuchwytnej fali.

Damy radę, powiedziała sobie. Najważniejsze nie naciskać.

Wieczorem, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi, wszyscy troje stali w ogrodzie. Ziemia była ciepła, pod stopami szeleściła trawa. Stanisław pokazywał, co wyrywać, a co zostawić.

To wyciągaj, to zostawiaj tłumaczył Kindze.

A jak pomylę? Kinga przykucnęła, krzywiąc się lekko.

Najwyżej urośnie mniej wtrąciła Zofia. To nie pegeer, świat się nie zawali.

Olek stał z boku, opierając się na motyce i zerkał na dom, gdzie w jego oknie migał niebieskawy monitor.

Telefonu nie zgubisz? zagaił Stanisław.

Zostawiłem w pokoju burknął Olek.

Z niewiadomego powodu przyjemnie połaskotało to Zofię po sercu.

Pierwsze dni upłynęły w luźnej równowadze. Rano stukała w drzwi po pobudce, słychać było stękania, narzekania, ale do wpół do dziesiątej i tak wszyscy lądowali w kuchni. Po śniadaniu trochę pomagali, a potem rozchodzili się. Kinga urządzała sesje zdjęciowe z Filemonem i truskawkami, wrzucała coś do telefonu, Olek czytał, słuchał muzyki albo jeździł na rowerze.

Zasady rozgrywały się w drobiazgach. Telefony leżały daleko od stołu. Nocą w domu była cisza. Tylko raz, trzeciej nocy, Zofia wybudziła się ze snu, słysząc cichy śmiech za ścianą. Spojrzała na zegar wpół do pierwszej.

Wytrzymać czy iść? pomyślała, leżąc w ciemności.

Potem znów śmiech, znajomy dźwięk wiadomości głosowej. Westchnęła, zarzuciła szlafrok i zapukała cicho.

Olku, nie śpisz?

Cisza ucichła momentalnie.

Już, już szepnął głos.

Otworzył drzwi, mrużąc oczy od światła. Zaczerwienione oczy, rozczochrane włosy, telefon w dłoni.

Czemu nie śpisz? zapytała, starając się, by ton był spokojny.

Oglądam film… Odpowiedział cicho.

Po nocy?

Umówiłem się z chłopakami, iż oglądamy razem i piszemy sobie…

Wyobraziła sobie, jak gdzieś w Warszawie, w innych mieszkaniach, inni nastolatkowie siedzą w ciemności i piszą o tym samym filmie.

Olku, słuchaj powiedziała. Nie żałuję ci filmów, ale jak nie śpisz w nocy, to rano nie dajesz rady, a trzeba pomóc w ogrodzie. Umówmy się do północy możesz, po dwunastej spać.

Skrzywił się.

Ale oni…

Oni są w mieście, ty u nas. Tu jest po naszemu. Nie mówię, żeby zasypiać o dziewiątej.

Poczochrał się po głowie, długo milczał.

No dobra, do dwunastej.

I drzwi zamknij, światło mi świeci dodała. I ścisz dźwięk.

Odchodząc do swojego pokoju, myślała, iż może powinna ostrzej jak kiedyś wobec córki. Ale coś w niej się blokowało. Czasy inne.

Z czasem drobne sprzeczki zaczęły się mnożyć. Pewnego dusznego poranka, poprosiła Olka, aby pomógł Stanisławowi przenieść deski do szopy.

Już idę rzucił, nie podnosząc wzroku.

Wyszła po dziesięciu minutach przez cały czas siedział na werandzie z oczami wlepionymi w ekran.

Olek, dziadek sam wszystko ciągnie powiedziała, czując, iż ton robi jej się twardszy.

Kończę pisać, zaraz idę odpowiedział niecierpliwym tonem.

Co ty tam ciągle piszesz? Jakby się świat bez ciebie nie kręcił!

Podniósł się gwałtownie:

To ważne! Gramy turniej.

Turniej? Jaki turniej?

W grze. Drużynowy. Jak odejdę, koledzy przegrają.

Chciała powiedzieć, iż są ważniejsze rzeczy, ale patrząc, jak mu tężeją ramiona i szczęka, zamiast tego spytała:

Ile to jeszcze potrwa?

Ze dwadzieścia minut.

Po dwudziestu minutach pomagasz. Jasne?

Przytaknął i znów skupił się na ekranie. Po dwudziestu minutach, kiedy wyszła, już zakładał buty.

Idę, idę wyprzedził ją.

Takie drobne umowy dawały jej poczucie, iż jeszcze ma jakiś wpływ na sytuację. Ale pewnego dnia wszystko się posypało.

Było to w połowie lipca. Od rana planowano wyjazd na targ po sadzonki i zakupy. Stanisław przypominał, iż potrzebna będzie pomoc, bo torby ciężkie, a auta lepiej nie zostawiać na długo.

Olku, jutro z dziadkiem jedziesz na targ zakomunikowała Zofia przy kolacji. Ja z Kingą zostaję, będziemy powidła przesmażać.

Nie mogę od razu zaprotestował.

Jak to?

Umówiłem się z ekipą do miasta. Jest festiwal koncerty, foodtrucki… szukał poparcia u Kingi, a ona wzruszyła ramionami. Mówiłem wam!

Może mówił, a może nie. Ostatnio tyle tych rozmów przewinęło się przez dom.

Do jakiego miasta? spytał groźnie Stanisław.

No, do naszego. SKM-ka, to blisko.

To blisko nie spodobało się mu wcale.

Trasę znasz?

Wszyscy jadą. W końcu mam szesnaście lat.

To jego szesnaście zabrzmiało jak wyrok na wszelkie wątpliwości.

Z ojcem byliśmy umówieni, iż sam nigdzie się nie szwendasz powiedział dziadek.

Nie będę sam. Z ekipą.

Tym gorzej.

Napięcie zawisło w powietrzu, Kinga odsunęła talerz.

Może pójdźmy na kompromis próbowała Zofia. Może pojedziecie dziś, a jutro Olek pojedzie z kolegami?

Targ jutro, nie dziś uciął Stanisław. Pomocnik konieczny. Sam nie dam rady.

Ja pojadę wtrąciła niespodziewanie Kinga.

Ty z Zofią zostaniesz.

Dajże jej, ja dam radę sama Zofia skinęła głową. Powidła poczekają. Kinga pojedzie z tobą.

Stanisław spojrzał w oczach zaskoczenie i wdzięczność na przekór irytacji.

Olek, co, masz wolną rękę?!

Już mówiłem… chciał zaprotestować.

Nie pojmujesz, iż to nie miasto? głos Stanisława stał się szorstki. Tu się o was dba.

O mnie zawsze ktoś się troszczy! Czy mogę wreszcie sam podjąć decyzję?

Po tych słowach zapadła cisza. Zofii zacisnęło się serce. Chciała powiedzieć, iż rozumie, bo sama kiedyś chciała po swojemu, ale łapała się na suchym, obcym głosie:

U nas pod naszym dachem obowiązują nasze zasady.

Gwałtownie odsunął krzesło.

No to zostanę powiedział. I wyszedł, zatrzaskując drzwi. Po chwili z góry dochodził głuchy dźwięk czy zrzucił plecak, czy usiadł ciężko na łóżku, nie była pewna.

Wieczór minął ciężko. Kinga próbowała żartować, wrzucała jakieś plotki o blogerkach, ale śmiech wychodził wymuszony. Stanisław milczał. Zofia myła naczynia i rozmyślała nad tym, co powiedziała. Słowa nasze zasady brzęczały w głowie, jak łyżka o szklankę.

W nocy wybudziła się na dźwięk nietypowej ciszy. Zwykle dom tętnił: skrzypiały schody, szurała mysz za ścianą, przejeżdżał samochód. Teraz było dziwnie cicho. Nasłuchiwała. Spod drzwi Olka nie dochodziło światło.

Może choć się wyśpi, mruknęła przewracając się na drugi bok.

Rano na kuchennym zegarze była za piętnaście dziewiąta. Kinga już siedziała przy stole, ziewając. Stanisław czytał gazetę i popijał herbatę.

Gdzie Olek? spytała Zofia.

Pewnie śpi odrzekła Kinga.

Zofia weszła na górę, zapukała.

Olku, pobudka!

Nie odpowiedział. Otworzyła drzwi. Łóżko ledwo zaścielone, jak zawsze kiedy nie miał ochoty się przykładac, ale Olka nie było. Na krześle bluza, na biurku ładowarka. Telefonu brak.

Zimno coś ścisnęło jej wnętrzności.

Nie ma go powiedziała schodząc.

Jak to nie ma? Stanisław podniósł się gwałtownie.

Łóżko puste. Telefon zabrał.

Może wyszedł do ogródka? zasugerowała Kinga.

Przeszli przez podwórko. Nie było go ani w szopie, ani w ogrodzie. Rower stał na miejscu.

Pociąg jest o ósmej czterdzieści mruknął Stanisław patrząc w stronę drogi.

Zofii zlodowaciały dłonie.

Może poszedł do tych kolegów…

Jakich kolegów? On nikogo tu nie zna.

Kinga wyciągnęła telefon.

Napiszę do niego.

Palce przemykały po ekranie. Po chwili podniosła wzrok.

Nie odczytuje. Jedna fioletowa fajka.

Słowa jedna fajka były dla Zofii niezrozumiałe, ale po spojrzeniu wnuczki wiedziała, iż to źle.

I co robimy? spytała Stanisława.

Tyle trwała cisza, aż powiedział:

Pojadę na stację. Może ktoś go widział.

Może nie trzeba? odważyła się ona. Może on po prostu…

Wyszedł, nie mówiąc nikomu przerwał. To już nie po prostu.

Ubierał się szybko. Wziął kluczyki do samochodu.

Zostań tu rzucił do Zofii. Jak wróci daj znać. Kinga, jeżeli coś napisze albo zadzwoni mów od razu.

Kiedy Polonez ruszył, Zofia została na werandzie z ściereczką w dłoni. Przez głowę przelatywały różne obrazy: Olek stojący na peronie, wsiadający sam do pociągu, ktoś go zaczepia, gubi telefon… Otrząsnęła się.

Spokój, nie dzieciak już i nie głupi.

Godzina minęła. I następna. Kinga kilka razy zerkała w telefon, kręciła głową.

Nic mówiła. choćby nie jest dostępny.

Przed jedenastą wrócił Stanisław, twarz miał zmęczoną.

Nikt go nie widział powiedział. Podjechałem też pod dworzec… Ale…

Zofia domyśliła się, iż i tam pusto.

Może pojechał do miasta mruknęła. Na ten swój festiwal.

Bez pieniędzy i nic? zmarszczył brwi Stanisław.

Może na karcie ma wtrąciła Kinga. I w telefonie.

Przelotnie spojrzeli po sobie. Dla nich pieniądze były w portfelu, dla dzieciaków w cyfrowych chmurach.

Zadzwonię do jego ojca zdecydowała Zofia.

Dzwoń potwierdził Stanisław. I tak się dowie.

Rozmowa była ciężka. Syna najpierw zamurowało, potem przeklął, potem spytał, czemu nie dopilnowali. Słuchała, a zmęczenie wędrowało coraz głębiej. Po rozmowie usiadła na krześle i zasłoniła twarz dłońmi.

Babciu cicho odezwała się Kinga on nie przepadł. Naprawdę. Po prostu się obraził.

Obraził się i wyszedł przyznała Zofia. Jakbyśmy byli jego wrogami.

Dzień dłużył się bez końca. Próbowali coś robić: Kinga pomagała przy powidłach, Stanisław grzebał w szopie, ale robili wszystko bez entuzjazmu. Telefon milczał.

Pod wieczór, gdy słońce dotykało już czubków śliw, na werandzie zaszurało. Zofia, trzymając kubek z herbatą, drgnęła. Zaskrzypiała furtka. W przejściu zjawił się Olek.

Był w tej samej bluzie, podarte spodnie ubrudzone pyłem, plecak na ramieniu. Twarz zmęczona, ale cała.

Cześć powiedział cicho.

Zofia wstała. Przez moment chciała go przytulić, ale coś ją powstrzymało. Zapytała więc tylko:

Gdzie byłeś?

W mieście spuścił wzrok. Na festiwalu.

Sam?

Z chłopakami. Ale… prawie sam. Umówiliśmy się są z sąsiedniej wsi.

Stanisław wszedł na werandę, ścierając ręce o ścierkę.

Wiesz chociaż, jak się martwiliśmy… zaczął, ale zabrakło mu głosu.

Pisałem… gwałtownie wtrącił Olek. Skończył się zasięg. Potem rozładował się telefon. Ładowarkę zostawiłem.

Kinga już stała przy nim, mocno ściskając własny telefon.

Pisałam do ciebie odezwała się. Ciągle tylko jedna fajka.

Nie chciałem tego tak… spojrzał po kolei każdemu w oczy. Tylko… Wiedziałem, iż nie puścicie. A już się umówiłem. I…

Zawiesił się.

I zdecydowałeś, iż nie będziesz pytał dokończył za niego Stanisław.

Zamilkli. Ale była to już inna cisza nie tylko złość, ale i wyczerpanie.

Chodź, zjedz coś powiedziała Zofia.

Z posłuszeństwem siadł w kuchni. Dała mu talerz z zupą, chleb, kompot. Jadł łapczywie, jak dawniej chłopcy po długim dniu.

Tam wszystko bardzo drogo mruknął. Te wasze foodtrucki…

To wasze zabrzmiało zaczepnie, ale nie doczepiła się.

Gdy skończył jeść, znów wszyscy wrócili na werandę. Słońce już zachodziło, powietrze było rześkie.

Musimy się umówić odezwał się Stanisław, siadając na ławce. Chcesz swobody, rozumiem. Ale odpowiedzialność za ciebie jest po naszej stronie. Póki jesteś u nas, nie możemy udawać, iż nas nie obchodzi, gdzie jesteś.

Olek milczał, uparcie patrząc w ziemię.

jeżeli chcesz gdzieś wyjść lub pojechać mówisz nam wcześniej. Nie wieczorem dnia poprzedniego, ale przynajmniej dzień wcześniej. Siadamy, rozważamy trasa, powrót, kto odprowadzi. Jak się zgodzimy, to jedziesz. Jak nie zostajesz. Ale znikać bez słowa nie przejdzie.

A jeżeli nie pozwolicie? spytał Olek.

Wtedy jesteś zły, ale zostajesz dodała Zofia. My też się denerwujemy, ale bierzemy cię na targ.

Spojrzał na nią. W oczach miał mieszankę żalu, zmęczenia i zagubienia.

Nie chciałem, żebyście się martwili cicho powiedział. Po prostu… chciałem sam zadecydować.

Decydować samemu to dobrze przytaknęła. Ale odpowiedzieć za to, co się robi wobec tych, którzy cię kochają to już coś więcej.

Zaskoczyły ją własne słowa. Brzmiały nie jak kazanie, ale jak stwierdzenie.

Westchnął.

Dobra. Rozumiem.

I jeszcze jedno dodał Stanisław. Jak ci siada bateria, szukasz gdzie doładować. Kawiarnia, dworzec nieważne. Najpierw piszesz albo dzwonisz do nas. choćby jeżeli mamy się wkurzyć.

Jasne przytaknął Olek.

Siedzieli jeszcze przez chwilę w milczeniu. Gdzieś za ogrodzeniem zaszczekał pies. Filemon zamiałczał leniwie w ogródku.

A sam festiwal? nagle spytała Kinga.

Spoko. Muzyka taka sobie, ale jedzenie ekstra.

Pokażesz fotki?

Telefon padł.

No właśnie wzruszyła ramionami. Ani dowodów, ani relacji.

Olek się uśmiechnął. Uśmiech był słaby, ale jednak.

Po tym dniu życie jakby się przełamało. Zasady przez cały czas były, ale wydawały się mniej sztywne. Wieczorem Zofia i Stanisław usiedli razem i spisali na kartce to, co uznali za najważniejsze: pobudka nie później niż o dziesiątej, pomoc w domu co najmniej dwie godziny dziennie, informować o wyjściach i wyjazdach, podczas posiłków telefonów nie dotykać. Kartkę przyczepili na lodówkę.

Prawie jak w kolonii zażartował Olek.

Tylko dom rodzinny odpowiedziała.

Kinga wniosła własny postulat:

A wy nie dzwońcie do mnie co chwila, jak idę nad rzekę. I nie wchodźcie do pokoju bez pukania.

No chyba nie wchodzimy zdziwiła się Zofia.

Lepiej napiszcie wtrącił Olek żeby było sprawiedliwie.

Dodali kolejne dwa punkty. Stanisław pomarudził, ale podpisał.

Z czasem pojawiły się wspólne zajęcia, które nie były już przykrym obowiązkiem. Pewnego wieczoru Kinga wyciągnęła z werandy starą planszówkę, którą przywieźli rodzice.

Zagrajmy wieczorem zaproponowała.

W to grałem jeszcze w podstawówce! ożywił się Olek.

Stanisław początkowo się wykręcał, iż ma robotę w garażu, ale w końcu usiadł do stołu. Okazało się, iż najlepiej pamiętał zasady. Śmiali się długo, podkładali sobie karty. Telefony leżały z boku, zapomniane.

Innym wspólnym zajęciem stało się gotowanie. Pewnego ranka, znużona odwiecznym a co dziś na obiad?, Zofia oznajmiła:

W sobotę gotujecie wy. Ja tylko powiem gdzie co leży.

My? zapytali chórem Olek i Kinga.

Wy. Choćby makaron z parówkami, ale żeby się dało zjeść.

Podjęli wyzwanie poważnie. Kinga znalazła na telefonie przepis na jakieś modne danie, Olek kroił warzywa, spierając się o kolejność. W kuchni pachniało cebulą, na stole rosła góra brudnych naczyń, a w powietrzu było coś lekkiego, świątecznego.

Tylko bez obrazy, jak potem kolejka do łazienki mruknął Stanisław, ale zjadł do ostatniego kęsa.

W ogrodzie wypracowali kompromis. Zamiast codziennie zmuszać do pielenia, Zofia zaproponowała własne grządki.

Ten pasek z truskawkami Kingi, a tu marchew dla Olka. Robicie, co chcecie, wasza sprawa. Nie podlejecie nie urośnie.

Eksperyment ocenił Olek.

Grupa kontrolna i doświadczalna dodała Kinga.

Pod koniec lata Kinga z pełnym koszykiem truskawek biegała, robiła zdjęcia podpisując mój ogród. Olek podlał marchew kilka razy, a potem zapomniał. Ostatecznie wyciągnął ledwie parę korzonków.

No i jak? spytała Zofia. Wnioski?

Marchew nie dla mnie rzeczowo podsumował Olek.

Roześmiali się wszyscy, już bez cienia napięcia.

Im bliżej końca wakacji, dom nabrał własnego rytmu: wspólne śniadania, potem każdy szedł w swoje strony, wieczorem znów spotykali się przy stole. Olek jeszcze czasem czytał do późna na telefonie, ale o północy sam gasił światło. Zofia przechodząc korytarzem słyszała tylko ciche chrapanie. Kinga chodziła nad rzekę z koleżanką z sąsiedztwa, zawsze wysyłała wiadomość gdzie i kiedy wróci.

Spory wciąż się pojawiały: o muzykę, o ilość soli w zupie, o to czy zmywać od razu czy dopiero rano. Ale to już nie była wojna pokoleń. Bardziej przypominało to docieranie się ludzi pod jednym dachem.

W ostatni wieczór przed wyjazdem Zofia upiekła szarlotkę. Dom pachniał słodko, od werandy wiał lekki wietrzyk. Na stole leżały już spakowane plecaki, ubrania złożone w kostkę.

Zróbmy zdjęcie zaproponowała Kinga, gdy krojono ciasto.

Znów te wasze… zaczął Stanisław i umilkł.

Tylko do nas sprecyzowała Kinga. Nigdzie nie wrzucę.

Wyszli do ogrodu. Słońce zachodziło za domkami, świeciło prosto w korony jabłoni. Kinga ustawiła telefon na odwróconym wiaderku, włączyła samowyzwalacz, podbiegła.

Babcia w środku, dziadek z prawej, Olek z lewej.

Stanęli trochę nieporadnie, bark przy barku. Zofia poczuła delikatny dotyk ręki wnuka na łokciu. Stanisław przysunął się nieco bliżej. Kinga objęła ich w pasie.

Uśmiech! zawołała.

Pstryk. I jeszcze raz.

Już! podbiegła do telefonu, spojrzała na ekran i się rozpromieniła. Super!

Pokaż poprosiła Zofia.

Na małym ekraniku wyglądali trochę śmiesznie: ona z fartuchem na biodrach, Stanisław w swoich ulubionych ogrodniczkach, Olek z rozwichrzoną czupryną, Kinga w jaskrawej bluzce. Ale w sposobie, w jaki stali obok siebie, była jakaś wspólnota.

Możesz mi wydrukować to zdjęcie? spytała.

Jasne! przytaknęła Kinga. Wyślę ci.

Ale jak mam to wydrukować, skoro jest w telefonie? zmartwiła się Zofia.

Pomogę ci odezwał się Olek. Albo wpadniesz do nas na kawę i razem to zrobimy, albo przywiozę jesienią.

Pokiwała głową. W środku zrobiło jej się spokojnie. Nie dlatego, iż nagle wszystko zrozumieli bez słów. Spory pewnie jeszcze się powtórzą. Ale miała poczucie, iż gdzieś pomiędzy ich zasadami, a ich wolnością powstała ścieżka, po której można iść w obie strony.

Gdy późnym wieczorem dzieci już spały, wyszła na werandę. Nad domami migotały gwiazdy, panowała cisza. Przysiadła na schodku, objęła kolana.

Stanisław wyszedł za nią, usiadł obok.

Jutro wyjadą powiedział.

Wyjadą przytaknęła.

Siedzieli tak razem, milcząc.

No widzisz podsumował w końcu a jednak dało się.

Dało się powtórzyła. I chyba wszyscy czegoś się nauczyliśmy.

Ciekawe, kto kogo bardziej uśmiechnął się.

Odwzajemniła uśmiech. W oknie pokoju Olka ciemno. W oknie Kingi też. Na biurku, zaraz przy łóżku, pewnie leży telefon, już podłączony do ładowarki, cicho zbierając moc na kolejny dzień.

Zofia wstała, zamknęła drzwi od domu i, przechodząc przez kuchnię, spojrzała na lodówkową kartkę z zasadami. Krawędzie już trochę się pozaginały, długopis leżał obok. Przejechała po podpisach palcem i pomyślała, iż być może za rok uaktualnią tę listę. Dopiszą coś, wykreślą. Ale najważniejsze już zostanie.

Zgasiła światło i poszła spać, słysząc, jak dom oddycha spokojnie, gotowy przyjąć wszystko, co przyniosło to lato i zostawić w sobie miejsce na kolejne.

Idź do oryginalnego materiału