Dzisiaj znów się pokłóciliśmy. Ciągle to samo.
— Krzysiu, ile można? — głos Emilii załamał się, pełen zmęczenia i zniecierpliwienia. — Minęły już dwa lata od ślubu, a ciągle mieszkamy u twojej mamy. Kiedy to się skończy?
— Co znowu jest nie tak? — zmarszczył brwi mąż. — Mamy dach nad głową, wszystko pod ręką. Nie masz własnego mieszkania, a wynajem nas nie stać. Mama gotuje, pomaga, dba o nas. O co ci chodzi?
— Wolałabym się tłoczyć w najmę, niż żyć z twoją mamą… — szepnęła Emilia.
Krzysztof tylko rozłożył ręce.
— jeżeli chcesz, jedź do swojej mamy na wieś, rzuć pracę. Ja zostaję. Jestem przyzwyczajony do miasta.
Te słowa zabolały Emilię najbardziej. Tak, pochodziła z małej wsi pod Łowiczem, gdzie została jej matka. Ale czy to jej wina, iż los rzucił ją do miasta, gdzie poznała męża, dostała pracę, zaczęła układać sobie życie? A teraz słyszy niemal wprost: ty tu jesteś nikim.
Życie pod jednym dachem z teściową stawało się nie do zniesienia. Dla Krzysztofa wszystko było wygodne — przecież dla swojej matki był idealnym synem, ona go nie krytykowała, nie pouczała, nie miała do niego pretensji. Ale dla Emilii została wyznaczona rola wroga — obcej, która rzekomo „odebrała” syna matce.
Halina Stanisławowa owdowiała młodo. Syna wychowała sama. I teraz całe jej życie to Krzysiek. Dlatego od początku traktowała Emilię jak rywalkę. Na zewnątrz — uprzejma, uśmiechnięta. Ale gdy tylko Krzysztof wyszedł z pokoju, zaczynała się chłodna kontrola.
Najpierw teściowa krytykowała, jak Emilia zmywa naczynia i ustawia kubki na półce. Potem irytowała ją herbata — raz za słodka, raz za gorzka, raz „zupełnie bez smaku”. Kiedyś choćby oskarżyła Emilię, iż nie dba o zdrowie syna, skoro wsypuje do herbaty cukier.
Gotowanie stało się osobnym tematem. Każde danie przygotowane przez Emilię Halina Stanisławowa albo ignorowała, albo wyrzucała. Kobieta coraz częściej czuła się w tym domu niechcianym gościem. Wychodziła wcześnie do pracy, a wieczorem starała się wracać jak najpóźniej — byle tylko nie wracać do mieszkania, w którym każdy drobiazg stawał się pretekstem do pretensji.
Nawet gdy na nocnej szafce leżała chusteczka — teściowa od razu rzucała kąśliwe uwagi, iż „tylko w brudzie potrafi żyć”. Ani jednego ciepłego słowa, najmniejszego szacunku. Tylko wyrzuty, ironia, chłód.
Pewnego dnia Emilia nie wytrzymała. Spakowała torbę i wyjechała do matki — do tej samej wsi, z której kiedyś uciekła za marzeniami. Siedziała przy oknie i płakała. Nie z powodu urazy, ale ze zmęczenia. Bo zabrakło sił, by walczyć. Zabrakło obok niej męża.
Minął czas. Ból przygasł. Wtedy przyszło uświadomienie: nie trzeba było milczeć. Trzeba było wcześniej powiedzieć Krzysztofowi, otwarcie, stanowczo, bez ogródek. Prosić, domagać się wsparcia, a nie znosić wszystko w samotności. Bo gdy mąż milczy — to też odpowiedź.
Teraz Emilia wie: życie z obcą kobietą, choćby jeżeli to matka męża, to zawsze ryzyko. Zwłaszcza gdy zostajesz sama w tym „trójkącie”. Ale najważniejsze — nie poddawać się. Rodzinę można uratować, jeżeli walczy się razem. A nie samotnie — za dwoje.
A ty jak myślisz: kto miał rację — Emilia czy Krzysztof? Da się żyć z teściową, czy lepiej odejść przy pierwszych oznakach presji?