Zdjęcie: śmierć i roboty

Serial
Miłość, śmierć i roboty wystartował z 4 sezonem. Ja bardzo czekałem na kolejną odsłonę antologii Netflixa, więc jestem już dawno po seansie. Czy kolejne odcinki podtrzymują dobrą passę, czy jest wręcz odwrotnie?
Miłość, śmierć i roboty to jedno z większych zaskoczeń Netflixa. Pierwszy sezon, który pojawił się na platformie w 2019 roku, bez większych zapowiedzi skradł serca wszystkich fanów animacji, Sci-fi i horrorów. To naprawdę krótkie, ale niezwykle kreatywne odcinki, cechują się różnym stylem wykonania i oczywiście gatunkiem. To opowieści mniej lub bardziej poważne, niektóre subtelne, ale też krwawe i tylko dla widzów dorosłych. Pierwsza i trzecia odsłona to świetne epizody, ale w drugim wdarła się niestety wtórność i brak pomysłów. A jak prezentuje się czwarta odsłona? W tym celu prześledzimy gwałtownie wszystkie 10 odcinków.tottz
Miłość, śmierć i roboty – recenzja 4. sezonu

Największy problem z antologiami – szczególnie takimi krótkimi – jest taki, iż często – mam wrażenie – nie mają odpowiedniej puenty, zakończenia i jakby były urwane w połowie. To jest też sztuka, aby w takim metrażu zmieścić wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Nie zawsze się to udaje i trzeba przyjąć, iż nie wszystkie odcinki będą prezentowały równy poziom.
Czwarty sezon zaczyna się epizodem
Can't Stop, który mógłby odstraszyć osoby, mające pierwsze spotkanie z serialem. Jest to bowiem koncert Red Hot Chilli Peppers w formie kukiełek. Trwa 6 minut (razem z napisami końcowymi) i jest to tylko i wyłącznie ukazanie postaci, będącymi miniaturkami zespołu i wykonującymi ich kultowy utwór. Znalazło się choćby miejsce na motyw ze skarpetkami w dość strategicznym miejscu. I tak – wygląda świetnie, ale nie wnosi totalnie nic, aczkolwiek fani RHCP powinni być zachwyceni.
Kolejny odcinek –
Close Encounters of the Mini Kind
to już jeden z ciekawszych epizodów. Zrealizowany w tej samej formie co
Noc minitrupów z 3. sezonu opowiada o konfrontacji ludzi i obcych. Przezabawne, szczególnie kiedy włączymy sobie polski dubbing – przyśpieszone głosy bohaterów są urocze, mimo iż wulgaryzmy padają tam dosyć często.
Kolejnym z odcinków, który pozornie nic nie wnosi jest
Smart Appliances, Stupid Owners, ale bawiłem się przednio. To plastusiowa forma, opowiadająca o problemach urządzeń domowych, napędzanych sztuczną inteligencją. W rolach głównych m.in.: szczoteczka do zębów, samooczyszczą się kuweta dla kota, inteligentna toaleta i... wibrator. Może się wydawać, iż to odcinek bez żadnego przekazu i linii fabularnej, ale bardzo dużo mówi on o nas – ludziach. Ta satyra jest przezabawna, szkoda, iż taka krótka.
Czwarty sezon ma dużo humoru, obcych i kotów

Generalnie 4. sezon
Miłość, śmierć i roboty ma wiele akcentów humorystycznych. To chyba najbardziej luźna odsłona. I z dominacją kotów. Twórcy zawsze lubili przemycać te zwierzaki – chociażby – w odcinku
Trzy roboty (S01e03) i kontynuacji
Trzy roboty: Drogi ucieczki (s03e01), gdzie jasno zostało powiedziane, iż futrzaki te mają o sobie wysokie mniemanie. Nowa odsłona serwuje nam dwa epizody, których głównymi bohaterami są koty i twórcom wychodzi bardzo zgrabnie ten humor i absurd. Pierwszy z nich (
The Other Large Thing) reprezentuje gatunek komedii, drugi (
For He Can Creep) niemalże horroru, ale trudno się nie uśmiechnąć, kiedy mały kotek walczy z samym Lucyferem.
Dużo uroku ma też zwierzak ze
Spider Rose – tym razem jest jednak poważnie, a pupil nawiązuje ciekawą relacje ze swoją opiekunką, która dzięki nowej znajomości odzyskuje chęć życia. Te trzy odcinki są świetne, ale nie najlepsze.
Moimi faworytami są zdecydowanie te odcinki, w których krew się leje strumieniami. To właśnie wtedy twórcy odpinają wrotki i serwują nam kreatywne historie, które mają swój początek, rozwinięcie i zakończenie. Świetne pomysły, interesujące kadry i bohaterowie, których znamy chwile, a chcemy im kibicować.
Najlepsze odcinki to te, gdzie krew się leje strumieniami

Wpierw
400 Boys, gdzie konkurencyjne gangi w post-apokaliptycznym świecie pojedynkują się z niebezpiecznymi gigantami wyglądającymi jak wielkie bobasy. Mamy też w
The Screaming of the Tyrannosaur
walki wojowników z dinozaurami i komentarz na temat klas społecznych. Ściskająca za serce historia to nic innego jak futurystyczny
Gladiator. I w końcu –
How Zeke Got Religion, gdzie zobaczymy walkę pilotów z wielkim potworem podczas II Wojny Światowej. Krwawa animacja, gdzie flaki i kręgosłupy walają się po całym pokładzie maszyny latającej. Tempo, emocje i niezwykle kreatywne sceny śmierci.
Oszukać przeznaczenie może się schować.
Otrzymaliśmy też pierwszy w historii serii odcinek aktorski, ale
Golgotha
to zdecydowanie słabszy epizod. To spotkanie księdza z kosmitą. Ich rozmowa będzie miała ogromny wpływ na dalszą egzystencje ludzkości. I tutaj również twórcy zaserwowali nam sporą dozę humoru, ale finalnie nie poczułem żadnych emocji, a finał przyszedł zbyt szybko.
To niestety duży problem wielu odcinków. Są urwane w połowie. W sensie – mam takie wrażenie, iż jakby dodać jeszcze pół minuty z jedną sekwencją, ładnym kadrem czy zdaniem kończącym, to czułbym się bardziej spełniony. I jasne – urwanie często służy temu, aby widz mógł sobie przemyśleć całość i dojść do pewnych wniosków, czy choćby wyobrazić, co mogło stać się dalej. To jednak zbyt częsty problem, a wiele z tych historii nie mają drugiego dna, więc brakuje tylko przysłowiowej „kropki nad i”.
Czy czekam na kolejny sezon Miłość, śmierć i roboty?

Niemniej jednak
Miłość, śmierć i roboty
to świetny serial. Jasne – są odcinki słabsze, czy totalnie niepotrzebne, ale w dalszym ciągu świetnie się to ogląda. To epizody od 6 do 15 minut, więc nie ma też czasu, aby się znudzić. Czasem pozostaje tylko niesmak, iż finał jest zbyt ucięty. Dodatkowa minuta mogłaby dużo zmienić.
https://dailyweb.pl/milosc-smierc-i-roboty-top-5/
Ten sezon stał pod znakiem kotów i humoru, aczkolwiek najlepsze odcinki to właśnie te poważniejsze, gdzie często krew się leje strumieniami, a nastrój jest owiany pesymizmem. Czy czekam na kolejną odsłonę? Tak – poproszę! Tylko wcale się nie obrażę, jak niektóre z odcinków będą dłuższe.