Kot, który spał z moją żoną i patrzył z wyzwaniem

1 tydzień temu

Kot spał z żoną. Opierał się o nią plecami i odpychał mnie wszystkimi czterema łapami. Rankiem patrzył bezczelnie, z drwiącą miną. Próbowałem protestować, ale nic nie wskórałem. Przecież to „pupilek”, „skarbek” i „słoneczko”. Żona śmiała się serdecznie, mnie jednak do śmiechu nie było.

Dla tej „słoneczkowej” istoty smażyła się ryba, potem wyjmowano z niej ości, a chrupiącą skórkę układano w schludną górkę obok parujących, soczystych kawałków na jego talerzu.

Zwierz obserwował mnie, wykrzywiając pysk w przekrzywionym uśmieszku, co najwyraźniej znaczyło:
„Ty jesteś frajerem, a prawdziwym panem tego domu – ja.”

Mnie zostawały resztki, których nie chciał ten darmozjad. W skrócie: znęcał się nade mną, jak mógł. Odwdzięczałem mu się dyskretnie – odpychałem go od talerza, zrzucałem z kanapy. Wojna na śmierć i życie.

Czasem w moje kapcie podkładał „miny” o opóźnionym zapłonie. A żona, śmiejąc się, powtarzała:
– Sam jesteś winien, iż ci dokucza.

I głaskała swoje „słoneczko”. Kot spoglądał na mnie z wyższością. Wzdychałem. Cóż było robić? Żonę miałem jedną, nie było o czym dyskutować. Trzeba było znosić.

Ale tego ranka…
Gdy szykowałem się do pracy, z przedpokoju dobiegł rozpaczliwy krzyk Zofii. Wpadłem tam i ujrzałem koszmar: sześć kilogramów nastroszonej sierści, szponów i wściekłości rzucało się na nią jak byk na czerwoną płachtę.

Zauważywszy mnie, bestia skoczyła mi na pierś, przewracając na podłogę. Zerwałem się, chwyciłem krzesło jak tarczę, pociągnąłem żonę do sypialni. Kot uderzył w nogę mebla, zawył przeraźliwie.

Nie zatrzymało go to. Atakował, póki nie zatrzasnęliśmy drzwi. Staliśmy, nasłuchując syczenia za ścianą, potem opatrywaliśmy liczne zadrapania jodyną z apteczki.

Zofia dzwoniła do pracy, tłumacząc, iż Mruczek oszalał i musimy jechać do szpitala. Ja powtórzyłem słowo w słowo szefowi.
Wtedy…

Ziemia drgnęła, dom zatrzeszczał. W kuchni wyleciały szyby, w łazience pękło okno. Upuściłem telefon. Zapadła grobowa cisza. Zapominając o kocie, wybiegliśmy na korytarz.

Przed blokiem gapiała się ogromna dziura. Wokół leżały szczątki sąsiadowej dostawczaki na gaz, obok – przewrócone auta jak bezradne żółwie na pancerzach. W oddali wyły syreny.

Oszołomieni, spojrzeliśmy równocześnie na Mruczka. Siedział w kącie, tuląc do piersi złamaną przednią łapę i cicho skomląc.

Zofia krzyknęła, porwała go w ramiona. Wyrwałem kluczyki, pomknęliśmy siedem pięter po schodach. Nasz samochód stał za blokiem – wskoczyliśmy, pędząc do weterynarza.

Godzinę później żona wyszła z gabinetu, niosąc owiniętego bandażem „skarbka”. Pacjenci w poczekalni, usłyszawszy historię, wstawali, by pogłaskać bohatera.

W domu Zofia usmażyła mu dorsza, usuwając ości. Dla mnie – resztki.

Kot, kulejąc, podszedł do miski. Próbował spojrzeć pogardliwie, ale wykrzywił się tylko z bólu. Skończywszy jeść, wrzuciłem do jego talerza swój kawałek, oczyszczony z kości.

Zwierzę zamarło w zdumieniu. Przycisnął łapkę do brzucha i cicho zamiauczał.

Uniosłem go, przytulając do twarzy:
– Może jestem frajerem. Ale skoro mam taką żonę i takiego kota – to najszczęśliwszy frajer pod słońcem.

Pocałowałem go w czubek głowy. Mruczek mruknął, szturchając mnie nosem w policzek.

Postawiłem go na podłodze. Jadł, marszcząc pysk, my zaś patrzyliśmy na niego, trzymając się za ręce.

Od tamtej pory śpi tylko ze mną. Gdy zagląda mi w oczy, modlę się tylko o jedno: by Bóg dał mi jak najwięcej lat z nim i Zofią u boku.

I nic więcej.
Naprawdę.
Bo to właśnie jest prawdziwe szczęście.

Idź do oryginalnego materiału