KLUCZ W DŁONI
Deszcz miarowo uderzał o szybę poznańskiego mieszkania, wybijając rytm jak metronom, nieubłaganie odmierzający koniec czegoś, co dawno już straciło sens. Michał siedział na krawędzi wytartego tapczanu, skulony, jakby próbował stać się mniejszy, niewidzialny dla swojego losu.
Jego duże dłonie kiedyś silne i pewne, przyzwyczajone do pracy przy obrabiarce w fabryce wagonów teraz bezradnie spoczywały na kolanach. Palce od czasu do czasu zaciskały się mechanicznie, jakby chciały pochwycić cokolwiek, choćby powietrze. Michał nie patrzył na ścianę on widział w zarysach blaknących tapet mapę swoich donikąd prowadzących tras: od przychodni przy Dąbrowskiego do prywatnej kliniki na Jeżycach. Jego spojrzenie było matowe jak stara klisza, zacięta między dwoma kadrami.
Kolejny lekarz, kolejna znużona mina i to słynne w tym wieku to już normalne, trzeba się przyzwyczaić. Michał nie czuł już gniewu. Gniew wymaga siły, której mu zabrakło. Zostało tylko zmęczenie.
Ból w plecach był teraz czymś więcej niż symptomem był jego pejzażem, tłem dla każdej myśli i każdego ruchu, szmerem bezsilności, który zagłuszał wszystko inne.
Wykonywał wszystkie zalecenia: łykał tabletki, smarował się maściami, leżał w zimnej kabinie fizjoterapii, czując się jak rozebrany na części złom.
I cały czas czekał. Statycznie, niemal nabożnie aż ktoś mu rzuci koło ratunkowe: może państwo, może mądry doktor, może jeszcze ktoś inny. Miał nadzieję, choć już z rezygnacją.
Na horyzoncie życia widział tylko szarość deszczu za oknem. Wola Michała, kiedyś ostra jak brzeszczot ta sama, co rozwiązywała trudne sprawy w pracy i w domu teraz została napięta do jedynej funkcji: znosić i wierzyć w cud z zewnątrz.
Rodzina… była, ale wyparowała, rozpuściła się niepostrzeżenie w upływie lat. Najpierw wyjechała córka rozsądna Basia do Warszawy, szukać lepszego życia. Michał nigdy nie miał jej tego za złe, marzył o jak najlepszym losie dla jedynaczki. Tato, dam wam znać, jak tylko stanę na nogi, mówiła wtedy przez telefon. To już jednak nie miało znaczenia.
Niedługo potem odeszła żona. Nie do sklepu za rogiem, ale na zawsze. Renata spłonęła gwałtownie bezlitosny rak, wykryty za późno. Michał został nie tylko z chorymi plecami, ale także z cichym wyrzutem sumienia: on, połowicznie żywy, żyje nadal.
A ona, jego oparcie, jego energia, jego Reniusia zgasła w trzy miesiące. Opiekował się nią do końca. Gdy kaszel stał się świstem i w jej oczach pojawił się znajomy, migający blask. Ostatnie, co powiedziała, ściskając go mocno za rękę: Wytrzymaj, Michał… Wtedy pękł. Ostatecznie.
Basia dzwoniła, namawiała, by przeniósł się do niej, do wynajmowanego mieszkania, przekonywała. Po co? On tam byłby tylko ciężarem. Poza tym ona nie miała planów powrotu.
Teraz odwiedzała go jedynie młodsza siostra Renaty, Wiesia. Raz w tygodniu, zawsze o tej samej porze, przynosiła zupę w słoiku, kaszę gryczaną albo kluski z kotletem i nową paczkę środków przeciwbólowych.
Jak się czujesz, Michał? pytała, zdejmując płaszcz. Odpowiadał półgłosem: Jakoś leci. Trwali w milczeniu, dopóki Wiesia nie doprowadziła pokoiku do ładu jakby porządek wokół mógł uporządkować i jego życie. Potem wychodziła, zostawiając po sobie zapach cudzych perfum i niemal fizyczny ślad czegoś, co przypominało odsiadywanie obowiązku.
Był jej wdzięczny. I niewypowiedzianie samotny. To była samotność nie ciała, ale betonowa cela zbudowana z jego bezradności, smutku i niemej złości na przekorny świat.
Pewnego wyjątkowo ponurego popołudnia jego wzrok natknął się na klucz do drzwi, który leżał na starym dywanie. Najwidoczniej upuścił go, wracając z przychodni.
Nic szczególnego. Otworzyłby po prostu drzwi kawałek metalu. Michał patrzył na klucz długo, jakby widział w nim coś niezwykłego. Leżał. Czekał.
Wspomniał dziadka. Nagle, ostro, jakby ktoś zapalił światło w mrocznym pokoju wspomnień. Dziadek Franciszek, z pustym rękawem wsuniętym za pasek siadał na stołku i jedną ręką oraz pogiętym widelcem wiązał sobie buty. Spokojnie, ze skupieniem, zawsze ze zwycięskim półuśmiechem, gdy się udawało.
Popatrz, Michaś, mówił, a w oczach tliła się jego niewzruszona mądrość. Narzędzie zawsze jest pod ręką. Tylko czasem nie wygląda jak narzędzie, a jak śmieć. Trzeba nauczyć się widzieć w śmieciu sprzymierzeńca.
Michał myślał, iż to babskie gadanie starych. Dziadek był bohaterem, a bohaterowie mogą wszystko. On, Michał, był zwyczajnym człowiekiem. W jego pojedynku z bólem nie było miejsca na tricki z kuchennymi sztućcami.
A jednak, patrząc na klucz teraz, poczuł nie pouczające przesłanie, ale naganę. Dziadek nie czekał, aż mu pomogą. Wziął, co miał pogięty widelec i wygrał. Nie z chorobą, nie ze stratą wygrał z bezradnością.
A Michał? On tylko czekał. Biernie i z goryczą, pod drzwiami obcej litości. Ta myśl poruszyła go do głębi.
Ten klucz… zwykły kawałek metalu, jak echo słów dziadka, stał się niespodziewanym rozkazem. Michał powoli podniósł się, mrucząc przez zaciśnięte usta choćby wobec pustego pokoju wstydził się jęknąć.
Zrobił dwa krótkie kroki, rozprostował plecy. Stawy trzeszczały jak cukierek pod nogą. Schylił się, podjął klucz. Potem ostrożnie, plecami do ściany, przycisnął tępy koniec klucza na wysokości bolącego miejsca. Powoli, z wyczuciem, zaczął lekko napierać całym ciężarem.
To nie był masaż, nie zabieg. To był czysty upór. Ból na ból, rzeczywistość na rzeczywistość.
Nagle, w tym nacisku, ból zamiast narastać, ustąpił o milimetr; poczuł ulgę, cichą, głuchą. Klucz przesunął wyżej to samo. Niżej jeszcze raz. Powtórzył.
Każdy ruch był powolny, badawczy; słuchał siebie. To nie było leczenie. To były negocjacje. Narzędziem tych rozmów był stary klucz od drzwi.
Absurdalne? Klucz przecież nie był lekarstwem. A jednak: gdy następnego dnia ból wrócił, znów spróbował. I kolejnego wieczora. Odnalazł punkty, gdzie nacisk nie pogarszał bólu, a przynosił jakby otwarcie zatrzaśniętego imadła.
Potem korzystał z ościeżnicy, by wolno się rozciągać. Szklanka wody na szafce przypomniała: pić. Po prostu pić, bez pośpiechu, za darmo.
Michał przestał czekać, załamując ręce. Wykorzystywał to, co miał: klucz, ościeżnicę, podłogę do leciutkich ćwiczeń, własny upór. Zaczął prowadzić zeszyt nie o bólu, ale o małych zwycięstwach klucza: Dziś wytrwałem przy kuchence pięć minut dłużej.
Na parapecie postawił trzy puszki po konserwach, których miał się pozbyć. Wsypał w nie nieco ziemi z ogródka przed blokiem. Do każdej wsadził po kilka cebulek. To nie była grządka. To były trzy puszki życia, za które teraz odpowiadał.
Minął miesiąc. Lekarz na kontroli, przeglądając nowe zdjęcia, uniósł brwi ze zdumieniem.
Są zmiany. Ćwiczył pan?
Tak odparł Michał rzeczowo. Wykorzystywałem, co było pod ręką.
Nic nie mówił o kluczu. Lekarz pewnie by nie zrozumiał. Ale Michał wiedział. Ratunek nie przypłynął na statku. Po prostu leżał na dywanie, gdy sam pogrążał się w zrezygnowaniu.
Kiedy pewnej środy Wiesia przekroczyła próg z kolejnym słoikiem zupy, zastygła w milczeniu. Na parapecie, w blaszanych puszkach, zielenił się świeży szczypior. W powietrzu nie było mdlącego zapachu starej chałupy i lekarstw, ale coś innego niedopowiedziana nadzieja.
To… co to u ciebie? wydusiła z siebie, patrząc na niego, stojącego pewnie przy oknie.
Michał, podlewając delikatnie młode listki kubkiem, odwrócił się.
Ogródek powiedział po prostu. Po chwili dodał: Chcesz na zupę? Swój, świeżutki.
Tym razem Wiesia została dłużej niż zwykle. Pili herbatę, a on nie skarżąc się na zdrowie opowiadał, jak codziennie wychodzi na klatkę schodową, by zdobyć jeden dodatkowy stopień.
Pomoc nie przyszła w postaci doktora z magicznym eliksirem. Przyszła pod postacią klucza, ościeżnicy, puszek i zwykłych betonowych schodów.
To nie zabrało bólu, nie cofnęło straty, nie odmłodziło go. Dało mu jednak w ręce narzędzia nie do wygrania wojny, ale do codziennej, własnej walki o każdy mały krok.
Bo okazuje się, iż gdy przestajesz czekać na złotą drabinę z nieba i dostrzegasz zwykłą, betonową tę pod nogami już sama wędrówka w górę jest życiem. Powoli, z rozwagą, z podparciem. Ale w górę.
A na parapecie, w trzech puszkach, rósł soczysty szczypior. I był to najpiękniejszy ogródek na świecie.

1 dzień temu





