Każdego popołudnia, wychodząc z gimnazjum, Tomek szedł po brukowanych ulicach z plecakiem przewieszonym przez jedno ramię i dzikim kwiatem delikatnie trzymanym w palcach.
**Kwiat, który nigdy nie zwiędł**
Ulice Sandomierza zawsze pachniały świeżym chlebem i wilgotną ziemią po deszczu. To było małe miasteczko, gdzie wszyscy się znali, a sekrety roznosiły się szybciej niż wiatr. Wśród tych ulic codziennie po południu chodził chłopiec, zaledwie dwunastoletni, z plecakiem na jednym ramieniu i kwiatem w dłoni. Nazywał się Tomek Kowalski, szczupły chłopak o głębokim spojrzeniu i spokojnym kroku jak na swój wiek.
Jego cel był zawsze ten sam: Dom Opieki Jesienne Promienie, stary budynek pomalowany na kremowo, z dużymi oknami i ogrodem pełnym pelargonii. Nie było dnia, żeby po szkole nie przekroczył jego zardzewiałej bramy.
Wchodził powoli, witając się ze wszystkimi: z panią Haliną, która robiła na drutach na ławce przy wejściu, z panem Janem, który zawsze prosił go o cukierka, i z personelem, który patrzył na niego z czułością. Wiedzieli, iż Tomek nie przychodził z obowiązku, ale z zobowiązania, którego nie każdy by zrozumiał.
Wchodził na drugie piętro, na sam koniec korytarza, do pokoju 214. Tam czeka

1 tydzień temu




