Nie jesteśmy państwa sługami! Jak teściowa zamieniła każdy weekend w mękę
Gdyby rok temu ktoś powiedział mi, iż moje rzadko spotykane, wyczekiwane weekendy zamienią się w ciężkie, fizyczne roboty, które powodują ból mięśni i łzy w oczach, nie uwierzyłbym. Teraz to rzeczywistość. Winna temu moja teściowa, nieustępliwa Halina Kowalska, która postanowiła: skoro mój mąż Marek i ja mieszkamy w bloku w centrum Warszawy, nie mamy własnego ogrodu, więc mamy mnóstwo wolnego czasu. Dlatego możemy być wciągnięci do pracy na wóz.
Marek i ja jesteśmy małżeństwem od niecałego roku. Mieliśmy skromne wesele pieniądze były skąpe, a w naszej dzielnicy każdy grosz się liczy. Rodzice pomogli nam w zakupie małego mieszkania w kamienicy. Oczywiście nie było w idealnym stanie, więc planujemy remonty. Nie wszystko naraz, ale od wiosny stopniowo wymieniamy krany, tapetujemy, kładziemy nową podłogę w kuchni. Zawsze brakuje funduszy, a czasu jeszcze mniej.
Marek pochodzi z rodziną, która ma dom na wsi pod Krakowem, z rozległym ogródkiem, kurami, kaczkami, kozą i dwiema krowami. Żyją na przedmieściu, gdzie wiele osób od czasów PRL trzyma się ziemi. To ich własny projekt, który szanujemy, ale my nie zamierzamy go przejmować.
Halina widziała to inaczej. Gdy dowiedziała się, iż siedzimy w cieple, bez ogrodu i obowiązków, od razu zaczęła nas regularnie zapraszać. Najpierw było to na pogawędzkę. niedługo jednak co sobotę i niedzielę brzmiła jedna komenda: Przyjdźcie i pomóżcie!. Nie na relaks, nie na oddech, a praca. Zaraz po wejściu do domu dostałaśmy miotłę, szpadel lub wiadro. Uśmiech i w drogę po ogród.
Na początku myślałem: dobrze, pomożemy kilka razy, pokażemy, iż jesteśmy częścią rodziny. Marek próbował ograniczyć mamy: Mamy remonty, mało czasu, praca stresująca. Ale upór Haliny nie znał granic. Żyjecie jak królowie w mieście! U mnie wszystko spoczywa na moich barkach! Zmęczenie nie interesowało ją. Co macie robić w tej małej kamienicy? Wychowaliśmy was, teraz musicie odpłacić!
Szczerze mówiąc, chciałem być dobrym zięciem, nie wywoływać kłótni. Pewnego razu, gdy wpadłem w jej domek, podała mi wiadro wody i ścierkę: Kiedy ja gotuję zupę, ty wycierasz cały podłogę aż do szopy i z powrotem. Marek ma przyciąć deski, a kurnik trzeba naprawić. Chciałem grzecznie odmówić, twierdziłem, iż jestem wyczerpany po tygodniu. Ona nie słuchała. Zaczęła traktować mnie jak płatnego pomocnika, którym nie wolno odmówić.
W niedzielny wieczór każdy mięsień bolał. W poniedziałek zaspałem i spóźniłem się do pracy. Szef był w szoku nigdy nie chorowałem, a nagle leżałem w łóżku. Kłamałem, iż czuję się źle, po relaksującym weekendzie u teściowej. Nie było radości, nie było wdzięczności tylko gniew i rozczarowanie.
Najgorsze było to, iż Marek i ja kilkakrotnie tłumaczyliśmy: mamy własne obowiązki, jesteśmy zmęczeni, mieszkanie to plac budowy! Halina dzwoniła codziennie: Kiedy wreszcie przyjdziecie? Ogród sam się nie uprzątnie! Gdy mówiliśmy, iż teraz nie da się, odpowiadała: Co wy remontujecie, iż nie skończycie w ciągu kilku miesięcy? Budujemy tu pałac?
Jej zuchwałość wstrząsnęła mną. Zwłaszcza gdy otwarcie rzekła: Liczyłam na ciebie. Jesteś facetem, musisz nauczyć się doić krowy i sadzić warzywa to cię rozwinie. Zamilkłem, ale w środku gotowała się burza. Nie chciałem żyć na wsi, nie chciałem doić ani grabieć obornika.
Marek stał przy mnie. Był równie sfrustrowany jej żądaniami. Kiedyś jeździł chętnie w stronę rodziców, teraz tylko z poczucia obowiązku. Ignorował telefony, bo pełne były zarzutów. Każdego razu szukałem wymówek, by nie jechać znowu.
W końcu zadzwoniłem do swojej matki i opowiedziałem wszystko. Rozumiała mnie. Powiedziała, iż pomoc powinna być dobrowolna, iż nie wolno wykorzystywać młodej rodziny jako darmowej siły roboczej. Gdybyśmy dalej pozwalali się wykorzystywać, sytuacja tylko się pogorszy.
Jestem wykończony. Żyję podwójnym życiem praca w mieście, remonty w mieszkaniu, prace na wsi. Chciałbym po prostu wyspać się. Weekend z książką albo filmem, a nie z łopatą i błotem.
Marek poważnie mówi, iż musimy postawić ultimatum: albo Halina przestanie nas dręczyć, albo zerwiemy kontakt. Brzmi surowo? Może. Ale mamy własne życie, marzenia, cele. Nie zamierzamy być stałymi pracownikami w czyimś gospodarstwie.
A gdy ktoś powie: To normalne, trzeba pomagać rodzicom, nie będę się sprzeciwiał. Pomoc to prośba, nie rozkaz. To wdzięczność, nie manipulacja. To wybór, nie przymus.
Może zima uspokoi Halinę. Wtedy w końcu oddycham. I przypominam sobie, iż weekendy służą odpoczynkowi, nie przymusowej służbie.
Nauczyłem się, iż obowiązków nie da się znosić z czystego poczucia powinności, a miłość nie da się wymusić pracą. Granice trzeba wyznaczyć samemu, bo inaczej zrobi to ktoś inny.

2 godzin temu




