Jak po grudzie/ń

3 dni temu
Zdjęcie: fot. Dawid Tatarkiewicz


A skoro tak, skoro już łaskawie obudziłem się, to i, rzeczonymi oczętami, spojrzałem na również dopiero co wstający dzień. I on nie miał lekko, i on jeszcze dobrze nie obudził się po nocy. Światła w grudniu mało, a jeszcze mniej, gdy, jak tego dnia, niebo spowite było gęstymi chmurami i jedyne, co robiło dość ochoczo i z przekonaniem, to rzęsiste pokapywanie kroplami deszczu, którego, według mądrych radarów, w ogóle tu być nie miało.

Kto więc ma rację – pytałem się w myślach – nowoczesne radary, czy kałuże, po których tu i ówdzie przebiegały fale w mikroskali, powodowane uderzeniami drobinek wody?

I choćby domyśliłem się odpowiedzi, ale w XXI wieku, przesiąkniętym techniką niczym jesień dżdżystą pogodą – nie wygłoszę jej głośno, by nie kompromitować z takim trudem budowanej cywilizacji…

W drogę

Mimo to, to jest mimo takiej pogody, postanowiłem wziąć aparat fotograficzny w swoje ręce i utrwalić dla Państwa elementy rzeczywistości, które zechcą mi dziś zapozować. A na świecie pełno jest modelek i modeli, których nikt nie chce fotografować, bo to – zwyczajnie – nieopłacalne.

To mnie jednak nie zniechęca i, wbrew światu, za to dzięki światłu, zgodnie ze swoimi przekonaniami, konsekwentnie od lat, kroczę po tym „łez padole” (cytat z pewnego mądrego kapłana, który ma świetne kazania, ale, choć rozumiem kontekst, z „łez padołem” jakoś się nie godzę, przynajmniej nie w pełni), tak więc kroczę i fotografuję te jego (świata) posłyszane melodie, na które jestem muzykalny, a które poruszają jakąś strunę w moim wnętrzu, co w rezultacie prowadzi do rezonowania rzeczywistości zewnętrznej i wewnętrznej.

Hmm, czy wyraziłem się jasno?

W drodze

Zanim wyszedłem na dwór, kapryśne dziś niebo odmyśliło się w kwestii deszczu, a choćby zaczęło się przejaśniać. Kiedy pojawiłem się nad jeziorem w zasadzie już nie padało. Jednym z pierwszych napotkanych dziś widoków było drzewo, które zakwitło balonem… Ludzka kreatywność w śmieceniu nie zna granic. Szkoda, iż sprzątanie po sobie idzie nam znacznie gorzej.

Dotąd nie wszystkie liście opadły z drzew, a niektóre spośród tych, które zostały na gałęziach, zachowały jeszcze nieco barwnego wyrazu w tym brązowym, postlistopadowym świecie. Tam, gdzie już ich nie było, mogłem miejscami liczyć na piękne porosty, których zielona plecha potrafi zachwycić, choćby na przedsionku zimy.

Natomiast w liściu olchy, który leżał na ziemi i zebrał nieco wody po dzisiejszym poranku, odbijał się świat rozgałęzionych konarów drzew. Inne listki przykleiły się do pnia drzewa, wyglądając przy tym jak znaczki pocztowe naklejone na list, adresowany prawdopodobnie do wiosny. Wszystkiemu przyglądało się pełne powagi oko drzewa, z mszystymi brwiami.

Jeśli komuś wydaje się, iż nie zadeptujemy świata (dosłownie i w przenośni), niech spojrzy na kolejną fotografię. Przedstawia ona grunt, ale lewa strona kadru obrazuje pobocze drogi, na którym ludzka stopa nie postała, a prawa… no cóż, to ta sama droga, tyle iż w wersji wydeptanej. Oczywiście, to tylko metafora, co warto podkreślić, żebyśmy nie doszli do wniosków absurdalnych. Idąc dalej miałem okazję natknąć się na kolejny motyw liściasty (jesienią trudno uniknąć tego wątku): listki tycie, które opadły na całkiem wielgachny liść łopianu.

A skoro o opadaniu mowa, to nie tylko liście lecą z drzew, czasem lecą też całe drzewa. Oto olbrzymie drzewo zrobiło wielkie bam. Raczej nikt nad nim nie zapłakał, chociaż to już jego koniec, a nie tylko zwykły siniak czy otarcie. Ale w normalnych warunkach w przyrodzie koniec jest gwarancją i jednocześnie podłożem dla początku. W „normalnych warunkach”, czyli w lesie naturalnym, w którym mogą działać naturalne procesy, w którym nikt nie będzie sprzątał po naturze.

Zatoczyliśmy koło. Proszę zauważyć przewrotność człowieka: po sobie nie posprząta, ale naturę chętnie poprawi – i „posprząta” obalone drzewo. W ten sposób zakłóca odwieczne mechanizmy trwania i samoodtwarzania – tam, gdzie wcześniej zawładnął przestrzenią i nazywa siebie samego gospodarzem.

I nagle okazuje się, iż to chwasty wchodzą do ogródków, a zwierzęta do miast. Nie proszę Państwa… Między nami mówiąc, to my weszliśmy w obszar natury, anektowaliśmy go, a teraz wydaje nam się, iż przyroda płata nam figle. Podczas gdy ona usiłuje tylko trwać w tych nowych warunkach.

Powoli zaczynamy to rozumieć jako społeczeństwo. Wyniki badań naukowych przebijają się do świadomości publicznej – dzięki jej, nauki, rzetelnym popularyzatorom. Opornie, bo opornie, ale przebijają się…

Poza drogą

Po peregrynacji czas na konstatację. Przeżywamy kolejny grudzień, a twórcy wciąż kochają to, co robią, dlatego uparcie robią to, co kochają, mimo iż idzie to wciąż trochę… no, jak po grudzie. Owszem, mają twórcy swoje dokonania, sukcesy i zasługi, ale chcieliby również po prostu godnie żyć, mieć zabezpieczony byt (kłania się ontologia emerytalna…), słowem… No właśnie, posługując się słowem świetnie ujęła to ponownie Anna Kochnowicz-Kann, do której tekstu „Sztuka i okolice: Ludzkie gadanie” odsyłam niezorientowanych.

Twórca, za którego się uważam, tworzy dla dobra swojego i ogółu. Jest to jego zawód. Oby zmiana w sytuacji twórców na rynku pracy nastąpiła nie: jutro, w grudniu, po południu – w domyśle: nigdy, ale jak najszybciej, czyli najlepiej już w Nowym Roku. Tego, obok zdrowia, życzę i sobie, i Państwu!

Idź do oryginalnego materiału