Dzisiaj znów rozważam, dlaczego los mi tak w życiu osobistym nie sprzyja. Nikt w Dąbrówce nie pojmuje, dlaczego Ania szczęścia w miłości nie znajduje. Przecież dziewczyna jak złoto, poradna, wszelkie zalety ma – bystra, urodziwa. I zawód jak marzenie: weterynarz w dużym gospodarstwie rolnym. Może chodzi o to, iż nie jestem stąd, z tej ziemi? I, trzeba przyznać, różnię się od tutejszych kobiet.
— Gdyby Ania tę swoją koronę choć trochę przesunęła, a nuż i chłopak w domu by się zjawił. Wiadomo, porządnych to i z latarką nie szukać, ale zawsze jakaś męska dusza – zaczęła Jadwiga, rozpoczynając wieczorem dyskusję wśród babć zgromadzonych na pieńkach. To ona zawsze pierwsza wszczynała tematy o zaletach i wadach mieszkańców wioski. We wsi wszystkie nowiny zgłaszała, zanim się jeszcze wydarzyły.
Ale zawsze miała oponentkę – Bronisławę. Przyjaźniły się od młodości i tyle samo czasu kłóciły. jeżeli Bronisława mówiła iż białe, to Jadwiga z pianą na ustach dowodziła, iż czarne.
Wszystkie babcie natychmiast zwróciły się ku Bronisławie, czekając na kolejny odcinek ich komedii. Nie kazała na siebie czekać.
— To co za nowość? Żeby w domu śmierdziało nieświeżymi skarpetami, to trzeba chyba samej siebie przeskoczyć? Nie, dziewczęta, posłuchajcie jej! I niczego więcej od chłopa nie potrzeba, niech tylko smród po chałupie roznosi, a baba niech haruje. Tfu, lepiej już chodzić z tą koroną!
Jadwiga aż poczerwieniała.
— Co ty ględzisz, co pleciesz bez ładu i składu? Kobiecie wypada żyć z mężczyzną! Żeby chłop w chałupie był!
— Nie, wytłumacz, po co? Samadz mówisz, chłopy jakichś popapranych nam zostało! Po co ci on? Żeby się nim opiekować?
Jadwiga nie wytrzymała, poderwała się.
— O, głupia jesteś! A dzieci spłodzić trzeba?
— To tyś głupia! Dziecko urodzić, a potem ciągać na sobie całe życie tego niby-chłopa! Czyż nie lepiej do miasta ruszyć, znaleźć porządnego, przystojnego, i zrobić to dziecko? I nie karmić całymi dniami niezdary-pijaka, a żyć dla swojej przyjemności?
Baby aż oniemiały. Największe spory przyjaciółek wybuchały właśnie przy kwestiach obyczajowych. Raz się tak zwaśniły, iż cały miesiąc nie wykrztusiły do siebie słowa. choćby na pieńki nie schodziły. Dzień w dzień nudziło im się wtedy okropnie. Sprawa w tym, iż Jadwiga miała jednego męża, którego pochowała już z dwadzieścia lat temu, a Bronisława trzech, a teraz do niej zaglądał jeszcze Władek-piecowy, oferując połączenie gospodarstw. Bronisława ledwo po siedemdziesiątce, a byłemu piecwornemu mocno pod osiemdziesiąt, i nic.
Stąd ich zdania na te tematy zawsze były jak woda i ogień.
I znów skończyłoby się wielką awanturą, gdyby obok nie pojawił się przedmiot ich rozmowy.
— Dzień dobry, dziewczynki!
Ania zatrzymała się i spojrzała na staruszki z uśmiechem.
— Witaj, Aniu! Z miasta, czy co?
— Ze stolicy, Bronisławo. A właśnie, przywiozłam krople na pchły, więc kto ma koty drapiące, wpadnę, zakroplę.
— Oj, Aniu, koty to przecież *muszą* mieć pchły! – zaoponowała Jadwiga.
— Co wy, Jadziu. Są teraz takie kropelki – raz zakapniesz i pół roku możesz swojego kudłacza z łóżka nie przeganiać.
Tu znowu zabrała głos Bronisława. Poglądając z lekceważeniem na przyjaciółkę, rzekła:
— Aniu, dziękuję, wpadaj do mnie. Ja, w przeciwieństwie do niektórych zabużanek z zeszłego stulecia, rozumiem, jakie to dobre. A na takich nie zwracaj uwagi – nie zdziwiłabym się, gdyby jeszcze w łaźni popiołem się myły.
Bronisława zatrzęsła się drobnym śmiechem, aż zabrakło jej tchu. A Jadwiga poczerwieniała ze złości.
Ania się uśmiechała. Przez sześć lat życia we wsi przywykła, iż prywatności tu nie ma i być nie może, istnieje tylko życie wspólne. Z początku przeżywała, obrażała się, ale potem pojęła – to zupełnie naturalne. Martwić należy się, gdy o tobie n
Nikt we wsi nie pojmował, dlaczego Zofii tak w życiu osobistym nie sprzyja szczęście. Dziewczyna przecież zaradna, urodziwa, bystra jak jasny dzień. I pracę ma porządną – weterynarz w dużym gospodarstwie rolnym. Może cały problem w tym, iż Zosia nie tutejsza. I, szczerze mówiąc, różniła się od miejscowych kobiet.
— Gdyby Zocha trochę tę swoją dumę jak pawia złożyła, może i chłopina w chałupie by się znalazł. Oczywiście, porządnych teraz ze świecą szukać, ale zawsze to męska dusza – rozpoczęła Katarzyna dyskusję wśród babć wieczorem na przydrzewku. To ona zawsze pierwsza oceniała zalety i wady mieszkańców. We wsi wszystkie nowiny znała, zanim jeszcze się wydarzyły.
Ale miałaby swoją oponentkę – Jadwigę. Przyjaźniły się od młodości i tyle samo czasu się wykłócały. Gdy Jadwiga mówiła “białe”, Katarzyna z pianą przy ustach dowodziła, iż “czarne”.
Baby natychmiast zwróciły się ku Jadwidze, wyczekując kolejnego odcinka ich komedii. Nie zawiodły się.
— Co za herezje? Żeby w domu śmierdziało brudnymi skarpetami, to trzeba po sobie przejść! Słuchajcież jej! I nic od chłopa nie potrzeba, niech tylko smród po izbie roznosi, a kobieta haruje. Tfu! Już lepiej z tą dumą chodzić!
Katarzyna aż poczerwieniała.
— Co ty wygadujesz, nie pojmując? Kobiecie przystoi żyć z mężczyzną! Żeby chłop w domu był!
— To ty mi objaśnij – po co? Sama mówisz, iż chłopy zostały tylko marne! Do roboty mu potrzebna? Opiekować się nim?
Katarzyna nie wytrzymała, porwała się na nogi.
— Głupia jesteś! A dziecko urodzić trzeba?!
— To ty głupia! Dziecko urodzić, a potem całe życie ciągnąć na sobie tego tak zwanego chłopa! Nie prościej do miasta skoczyć, znaleźć porządnego, przystojnego i sprawić sobie tego dziecka? I nie karmić całe życie darmozjada-pijaczyny, a żyć dla swoich przyjemności, co?
Baby aż sapnęły. Najbardziej zajadłe spory rozpalają się u nich właśnie o moralności. Raz tak się pokłóciły, iż miesiąc nie gadały. choćby na spotkania nie wychodziły. Babom wtedy okropnie nudno było. A chodzi o to, iż Katarzyna miała jednego męża, którego pochowała ze dwadzieścia lat temu, a Jadwiga trzech, i teraz nachodził ją Wojtek-murarz, proponując złączenie gospodarstw. Jadwidze lekko po siedemdziesiątce, a byłemu murarzowi ze czterdzieści, i jakoś szło.
Dlatego też ich opinie w tej materii były jak woda i ogień.
A teraz wszystko mogło skończyć się straszną awanturą, gdyby w pobliżu nie pojawił się przedmiot rozmowy.
— Dobry wieczór, dziewczyny!
Zofia przystanęła, patrząc na staruszki z uśmiechem.
— Witaj, Zosieńko! Że to z miasta?
— Ze miasta, Jadwigo Szymonowna. Przywiozłam przy okazji krople od pcheł, więc mówcie, komu koty drapią, wpadnę, zakroplę.
— Oj, Zosiu, u kotów pchły być muszą! – odezwała się Katarzyna.
— Co wy, Katarzyno Jakubowno. Teraz te krople to cudo – zakropisz raz i pół roku możesz futrzastego z łóżka nie przeganiać.
Tu znów odezwała się Jadwiga. Spojrzawszy z pogardą na przyjaciółkę, rzekła:
— Zosiu, dzięki, do mnie zajrzyj. Ja, w przeciwieństwie do niektórych zabiedzionych, żyjących w minionym stuleciu, rozumiem, co to za dobrodziejstwo. A na takich nie patrz, nie zdziwię się, jeżeli myją się w łaźni węglem.
I Jadwiga zatrzęsła się drobnym dygotem od chichotu. A Katarzyna aż złość poczerwieniła.
Zofia uśmiechała się. Po sześciu latach we wsi przywykła, iż życia prywatnego tu nie ma i być nie może, jest tylko publiczne. Z początku się przejmowała, obrażała, potem pojęła – to całkiem w porządku. Martwić trzeba się, gdy się o tobie nie mówi – znaczy, iż nie ma cię jako osoby, jesteś powietrzem.
***
Zofia przyjechała tu z potrzeby serca. Dziewczyna czysto miejska, jakoś od dziecka marzyła, by żyć na wsi, leczyć konie, krowy i wszelką żywą stworzonkę. Mawiała zawsze, iż zwierzęta to najwierniejsze i najłagodniejsze istoty. Tylko nie potrafią powiedzieć, gdzie je boli.
Gdy spostrzegła ogłoszenie, iż potrzeba weterynarza do nowego gospodarstwa rolnego, a na dodatek z przyznaniem domu, nie myślała ani chwili. Zaraz zadzwoniła, przyjechała i została. Dom doprowadziła do ładu w dwa miesiące. Trzeba było, co prawda, pożyczyć trochę grosza od rodziców, ale gwałtownie oddała – z pensją nie oszukali.
Rodzice bywali u niej parę razy, mówili, iż wszystko pięknie i ładnie, po czym namawiali, by wróciła.
— Zosieńko, no co tu dobrego? No, wieś przecież. Żadnych rozrywek, kultury. Nic, choćby jedna latarnia w nocy świeci – biadała mama.
Tata też patrzył nieprzychylnie. Choć gdyby mama powiedziała, iż wszystko cudownie, pewnie też by ją poparł.
Zofia tylko się śmiała.
— Poczekajcie! Jeno, iż prosiaka sobie sprawię! Będę was świeżym mięsem zaopatrywać!
A on
Zasypiając przy monotonnym mruczeniu swego kota Ćmika, z ulgą pomyślała, iż choć małżeństwo jej nie dopisało, to w burzę życia własny dach i wierne kudłate serca wystarczą jej aż po horyzont.