— Hanno Wacławo, trzeba dziewczynce dalej się uczyć. Takie bystre umysły rzadko się trafiają. Ma szczególny dar do języków, do literatury. Zobaczylibyście jej prace!

3 godzin temu

Dzisiaj znów przeglądam stare zapiski. Zimowy wiatr uderza w szyby, a brzoła za oknem kołysze gałęziami, jakby chciała wejść do środka.

„Nie szum tak, zaraz wiosna nadejdzie” mówię do drzewa. Może to jest śmieszne, ale kiedy żyjesz sam, wszystko wokół wydaje się żywe.

Zawsze tak było, odkąd mój Jan zginął w wojnie. Jego ostatni list przechowuję do dziś pożółkły, zmięty na zagięciach. Pisał, iż wróci, iż będziemy szczęśliwi Tydzień później dowiedziałam się, iż nie żyje.

Dzieci Bóg nam nie dał, a może i lepiej w tych latach trudno było wyżywić choćby samych siebie. Przewodniczący kołchozu, Stanisław Piotrowicz, pocieszał mnie:

„Nie martw się, Hanno. Jesteś jeszcze młoda, wyjdziesz za mąż”.

„Nie wyjdę” odpowiadałam stanowczo. „Raz kochałam, to wystarczy”.

W kołchozie pracowałam od świtu do zmierzchu. Brygadzista Marian zwykł krzyczeć:

„Hanno, idź już do domu, późno!”

„Jeszcze zrobię” odpowiadałam. „Dopóki ręce pracują, dusza się nie starzeje”.

Miałam niewielkie gospodarstwo: kozę Basieńkę upartą jak ja sama, pięć kur, które budziły mnie lepiej niż jakikolwiek kogut. Sąsiadka Krysia często żartowała:

„To nie ty czasem gdaczesz? Dlaczego twoje kury pieją pierwsze?”

Uprawiałam warzywa ziemniaki, marchew, buraki. Wszystko własne, proste, z ziemi. Jesienią robiłam przetwory kiszone ogórki, pomidory, marynowane grzyby. Zimą otwierało się słoik, a w domu znów pachniało latem.

Tamten dzień pamiętam jak dziś. Marzec był mokry, wilgotny. Rano mżyło, a pod wieczór przymroziło. Poszłam po chrust do lasu piec trzeba było w domu napalić. Śmieci po zimowych wichurach było pełno. Nazbierałam wiązkę i wracałam koło starego mostu, gdy nagle usłyszałam płacz.

Najpierw myślałam, iż to wiatr. Ale nie wyraźne, dziecięce łkanie.

Zeszłam pod most, a tam mała dziewczynka, cała w błysku, przemoczona, w podartej sukience. Gdy mnie zobaczyła, zamilkła, tylko drżała jak osikowy listek.

„Skąd jesteś, maleńko?” spytałam cicho, by jej nie przestraszyć.

Milczała, tylko mrugała wielkimi oczami. Usta miała sine, ręce czerwone, spuchnięte.

„Zmarzłaś zupełnie” szepnęłam. „Chodź, zabiorę cię do domu, ogrześ się”.

Wzięłam ją na ręce lekka jak piórko. Owinęłam w swoją chustkę, przytuliłam. A w myślach: jaka matka zostawia dziecko pod mostem?

Chrust musiałam rzucić. Całą droga dziewczynka milczała, tylko kurczowo trzymała się mojej szyi zmarzniętymi paluszkami.

Gdy przyniosłam ją do chałupy, sąsiedzi natychmiast się zbiegli wieści we wsi rozchodziły się szybko. Krysia pierwsza przybiegła:

„Boże, Hanno, skąd ją wzięłaś?”

„Pod mostem” odpowiedziałam. „Porzucona”.

„Ojej, biedactwo A co z nią zrobisz?”

„Co? Zostawię u siebie”.

„Oszalałaś?!” wtrąciła się stara Jadwiga. „Jak ją wyżywi

Idź do oryginalnego materiału