Gorzkie pomidory: jak przetwory zniszczyły rodzinne więzi
Zofia Kowalska, zmęczona po długim dniu, chciała zadzwonić do sąsiadki, ale nie zdążyła. Ledwie wzięła telefon w drżące dłonie, gdy rozległ się przenikliwy dzwonek, jakby zwiastując burzę. Dzwoniła Halina – siostra jej zmarłego męża, kobieta, której telefony zawsze niosły ze sobą niepokój. „Coś się stało?” – przemknęło Zofii przez myśl. Halina dzwoniła rzadko, a każdy jej telefon był jak uderzenie pioruna.
Zofia niepewnie nacisnęła przycisk odbioru.
– Zosia, czym ty tam się zajmujesz?! – od razu zaatakowała Halina, choćby nie witając się. – Szósty raz do ciebie dzwonię!
– Nie zdążyłam podejść… – cicho odpowiedziała Zofia, czując, jak zmęczenie ciężkim brzemieniem przygniata jej ramiona.
– No oczywiście! – zaśmiała się Halina, ale w jej śmiechu przebijała drwina. – Ale ja nie dzwonię bez powodu… Twoje pomidory w tym roku – to sama sól! Masz inny przepis, musisz spróbować…
– Skończyło się z solą – ostro przerwała jej Zofia, a w jej głosie zabrzmiała stal. – I z pomidorami też. Nic więcej nie będzie.
– Jak to – nie będzie?! – Halina zbiła się z tropu, jej głos zadrżał ze zdumienia. – Ty coś, obraziłaś się?
Dziewięć miesięcy wcześniej
Ileż to razy Zofia Kowalska, mieszkająca w cichej wsi pod Krakowem, marzyła, by zmniejszyć swój ogród, ale każda wiosna zaczynała się od nowa. Rozsady, grządki, nasiona – jak zaklęte koło, z którego nie ma ucieczki. W piwnicy kurzyły się słoiki z zeszłorocznymi przetworami, których nie zabrali ani dzieci, ani liczni krewni.
Dawniej mąż, Stanisław, pomagał we wszystkim: kopał, podlewał, zbierał plony. ale dwa lata temu odszedł, i Zofia została sama przeciwko ogrodowi oraz niekończącemu się strumieniowi gości. Krewni Stanisława przyjeżdżali regularnie – odwiedzić grób, pogadać i oczywiście naładować torby wiejskimi smakołykami. Najczęściej pojawiała się Halina, siostra nieboszczyka męża, ze swymi wiecznymi prośbami i uwagami.
Dzieci Zofii przyjeżdżały rzadziej, ale pomagały z ziemniakami. Resztę robiła sama, szczególnie chroniąc swoje pomidory i ogórki, nie ufając ich nikomu. Gdy synowa pewnego razu wypieliła grządki tak, iż cała marchew uschła, Zofia w ogóle przestała dopuszczać kogoś do upraw, chyba iż jesienią – na zbiory.
– Mamo, po co ci aż tyle? – pytał syn Wojtek. – Pracujesz na tym ogrodzie jak niewolnica, a potem wszystko rozdajesz. Spójrz na sąsiadkę Marysię – u niej tylko kwiaty i sad owocowy. choćby je sprzedaje! I ty mogłabyś warzywa sprzedawać, a nie rozdawać wszystkim jak leci.
– A wy jak bez moich przetworów? – broniła się Zofia, ale w jej głosie słychać było niepewność.
– Nam wiele nie trzeba, w sklepie kupimy – odpowiadała synowa Basia. – Policz sama: my bierzemy parę słoików, a ciocia Halina wywozi prawie całą swoją rodzinę. Dla niej wiecznie mało! Czas, byś żyła dla siebie, a nie dla nich.
– To wszystko prawda, ale… – zaczęła Zofia, ale syn ją przerwał:
– Dość twoich „ale”! Czas odpocząć!
Zofia wydobyła stare torebeczki z nasionami i zamyśliła się. Pomidory, ogórki, papryka, zielenina – wszystko było w zapasie. Może dokupić kilka nowych odmian pomidorów i kopru? ale wtedy się zatrzymała. Dzieci miały rację: po co jej to wszystko? Postanwiła, iż nic więcej nie kupi, oprócz zieleniny. Przetwory? Tylko dla siebie, i to niewiele.
Pomyślała i o kwiatach, ale nie znała się na nich. Postanowiła poradzić się sąsiadki Marysi, ale zanim zdążyła wybrać numer – telefon zadzwonił sam. Znowu Halina.
– Coś się stało? – pomyślała Zofia, czując, jak serce ściska się od złego przeczucia.
Halina dzwoniła rzadko, zwykle tylko z prośbami. choćby z życzeniami świątecznymi zapominała. Dziwne, iż odezwała się zimą – jej wizyty zaczynały się zwykle latem, gdy zbliżały się zbiory.
Telefon ucichł, ale po chwili znów zadzwonił. Zofia odebrała.
– Zosia, gdzie ty się chowasz?! – napadła na nią Halina. – Godzinę do ciebie dzwonię! U was zimą przecież roboty żadnej – siedzisz i odpoczywasz!
– Nie zdążyłam… – zaczęła Zofia, ale Halina nie pozwoliła jej dokończyć.
– No dobrze, nieważne. Chodzi o twoje pomidory – tyle w nich soli, iż jeść nie można! Musisz zmienić przepis, mniej soli dawać. I ocet, mówią, można zastąpić…
– Nie będzie ani soli, ani octu – zimno odcięła Zofia. – I cukru też nie. Koniec, Halina, dość.
– Jak to – dość? – osłupiała Halina. – Ty co, obraziłaś się na mnie?
– Nie, nie obraziłam. Po prostu zmęczyłam się. Będę teraz żyła dla siebie, odpoczywała. Dzieci od dawna mi mówią…
– A niechby ci pomagali, a ty byś odpoczywała! – przerwała Halina.
– Moje dzieci są dobre, pomagają – spokojnie odparła Zofia. – A ty o moje zdrowie spytałaś? Lekarz powiedział: cukier za wysoki, dieta potrzebna. Więc ani soli, ani cukru.
– To wszystko pięknie, ale o nas nie zapominaj! – nie ustępowała Halina. – A twoje rozsady? Już przygotowujesz?
– Rosną – krótko odrzekła Zofia, ale w duchu się uśmiechnęła. Rozsad jeszcze nie było, i teraz na pewno nie będzie. Pięć krzaków pomidorów – i tyle. Dla siebie.
Pożegnawszy się z Haliną, od razu zadzwoniła do Marysi.
– Wpadnij – powiedziała do słuchawki. – Herbaty się napijemy, bo samotnie nudno.
Przy herbacie rozmawiały o lecie i planach.
– Chcę zająć się kwiatami, ale nic o nich nie wiem – przyznała się Zofia. – Ty przynajmniej choćby je sprzedajesz, i nie męczysz się.
– Kwiaty też wymagają pielęgnacji – uśmiechnęła się Marysia. – Ale to nie pomidory, nie trzeba ich marynować. Ja więcej w doniczkach sprzedaję, wnuczka w internecie pomaga. Na targ chodzę, ale samej tam nudno. Gdyby z tobą – innaW końcu Zofia zrozumiała, iż prawdziwe bogactwo to nie pełne słoiki, ale spokój duszy i czas spędzony z tymi, którzy naprawdę kochają.