Gorzki smak pomidorów: jak przetwory zniszczyły rodzinne relacje

polregion.pl 2 dni temu

*Dziennik*

Gorzki smak pomidorów: jak przetwory zniszczyły rodzinne więzi

Wieczorem, gdy zmęczona po całym dniu Barbara Stanisławówna sięgnęła po telefon, by zadzwonić do sąsiadki, rozległ się przenikliwy dźwięk dzwonka. To była Halina – siostra jej zmarłego męża. Kobieta, której telefony zawsze wzbudzały niepokój. „Coś się stało?” – przemknęło Barbarze przez myśl. Halina dzwoniła rzadko, a każdy jej telefon był jak uderzenie pioruna.

Z wahaniem odebrała.

— Basia, co ty tam robisz?! — rzuciła od razu Halina, bez powitania. — Dzwonię po raz szósty!
— Nie zdążyłam podejść… — cicho odpowiedziała Barbara, czując ciężar zmęczenia na ramionach.
— No jasne! — zaśmiała się Halina, ale w jej śmiechu brzmiała złośliwość. — Dzwonię, bo twoje pomidory w tym roku to sama sól! Trzeba zmienić przepis, mniej soli…
— Nie będzie więcej soli — przerwała jej Barbara, a w jej głosie zabrzmiała twardość. — I nie będzie pomidorów. Nic nie będzie.
— Jak to nie będzie?! — Halina była zaskoczona. — Coś się obraziłaś?

Dziewięć miesięcy wcześniej

Ile razy Barbara, mieszkająca w spokojnej wsi pod Krakowem, marzyła, by zmniejszyć swój ogród, ale każda wiosna zaczynała się od nowa. Rozsada, grządki, nasiona – błędne koło, z którego nie można się wyrwać. W piwnicy kurzyły się słoiki z przetworami, których nie zabrali ani dzieci, ani liczni krewni.

Kiedyś mąż, Stanisław, pomagał we wszystkim: kopał, podlewał, zbierał plony. Ale dwa lata temu odszedł, i Barbara została sama przeciwko ogrodowi i niekończącemu się strumieniowi gości. Krewni męża przyjeżdżali regularnie – odwiedzić grób, pogadać i oczywiście naładować torby wiejskimi specjałami. Najczęściej pojawiała się Halina, siostra zmarłego, ze swoimi wiecznymi prośbami i uwagami.

Dzieci Barbary przyjeżdżały rzadziej, ale pomagały z ziemniakami. Resztę robiła sama, szczególnie dbała o pomidory i ogórki, nie ufając ich nikomu. Gdy synowa raz wypieliła marchewkę tak, iż wszystko uschło, Barbara przestała dopuszczać kogokolwiek do upraw.

— Mamo, po co ci tyle? — pytał syn Krzysztof. — Pracujesz jak niewolnica, a potem rozdajesz. Spójrz na sąsiadkę Hannę – ma tylko kwiaty i sad. Sprzedaje choćby kwiaty! A ty mogłabyś warzywa sprzedawać, zamiast rozdawać.
— A wy bez moich przetworów? — odpowiadała Barbara, ale w głosie słychać było niepewność.
— Nie potrzebujemy tyle, kupimy w sklepie — mówiła synowa Agnieszka. — Ona zabiera prawie dla całej rodziny. Dość już! Czas żyć dla siebie.
— Wszystko pięknie, ale… — zaczęła Barbara, ale Krzysztof przerwał:
— Dosyć „ale”! Czas na odpoczynek!

Barbara wyjęła stare paczki z nasionami i zamyśliła się. Pomidory, ogórki, papryka, zioła – wszystko było. Może dokupić nowe odmiany? Ale zatrzymała się. Dzieci miały rację. Postanowiła – tylko zioła. Przetwory? Tylko dla siebie, i to niewiele.

Postanowiła poradzić się sąsiadki Hanny, ale zanim zdążyła zadzwonić, telefon odezwał się sam. Znowu Halina.

— Coś się stało? — myślała Barbara, czując ucisk w sercu.

Halina dzwoniła rzadko, zwykle tylko z prośbami. choćby świątecznych życzeń zapominała. Dlaczego teraz?

— Basia, gdzie ty się chowasz?! — zaczęła Halina. — Dzwonię od pół godziny! Przecież zimą nie masz roboty!
— Nie zdążyłam… — zaczęła Barbara, ale Halina przerwała.
— Mniejsza. Twoje pomidory — za dużo soli! Zmień przepis, i ocet lepiej zastąpić…
— Nie będzie soli. Ani octu. Koniec — odcięła Barbara.
— Jak to koniec?! — Halina była w szoku. — Obraziłaś się?
— Nie. Po prostu zmęczona. Dzieci od dawna mi mówią…
— To niech pomagają, a ty odpocznij! — wtrąciła Halina.
— Pomagają — spokojnie odparła Barbara. — A ty pamiętasz o moim zdrowiu? Cukier wysoki, dieta. Żadnej soli, cukru.
— No dobrze, ale o nas nie zapominaj! — naciskała Halina. — A rozsada? Już szykujesz?
— Rośnie — krótko odpowiedziała Barbara, ale w duchu się uśmiechnęła. Rozsady jeszcze nie było. I nie będzie. Pięć krzaków pomidorów — tylko dla siebie.

Po rozmowie od razu zadzwoniła do Hanny.

— Wpadnij — powiedziała. — Herbatę wypijemy, samotnie nudno.

Przy herbacie rozmawiały o lecie i planach.

— Chcę zająć się kwiatami, ale nic w nich nie rozumiem — przyznała Barbara.
— Kwiaty też wymagają pracy — uśmiechnęła się Hanna. — Ale nie trzeba ich marynować. Sprzedaję w doniczkach, wnuczka pomaga przez Internet. Gdybyś ty ze mną na targ — miałabym towarzystwo.
— Słoików już nie będzie — westchnęła Barbara. — Zmęczyłam się. A jeszcze każą mi solić mniej…
— Ja od razu wszystkim odmówiłam, oprócz dzieci — powiedziała Hanna. — Chcą warzyw? Niech sami kopią. Moje dzieci daleko, nie potrzebują. Żyję dla siebie. Latem mogę wyjechać — nie mam szklarni. Dwie kury mi wystarczą. A ty masz całe stado!
— Racja, o kurkach zapomniałam! — ożywiła się Barbara. — Zostawię dwie, jak u ciebie. Jajka świeże — i dość.
— Brawo, Basia! — pochwaliła Hanna. — Pójdziesz ze mną na targ? Ty ze ziołami, ja z kwiatami — weselej i lżej.
— Zgoda! — uśmiechnęła się Barbara.

Gdy dzieci przyjechały sadzić ziemniaki, oniemiały. W szklarni — same zioła, jak zielony dywan.

— Mamo, zostajesz farmerką od kopru? — zaśmiał się Krzysztof.
— Zioła teraz w cenie — odparła Barbara. — Hanna kwiaty sprzedaje, ja — koperek, pietruszkę, szczypiorek. Drugą partię szykuję.
— A potem znów pomidory, słoiki, goście? — drażniła się Agnieszka.
— Nie! — odcięła Barbara. — Tylko dla was i dla siebie. Słoików nie będzie. Hanna radziła byliny — mniej roboty, a ładnie. Jeszcze nie kupiłam.
— My ci kupimy! — obiecała Agnieszka. — I altankę postawimy. Będziecie z Hanną herbatę pić.
— Ładną? — zapytała— Najpiękniejszą! — zapewniła Agnieszka. — Zostaw to mnie, a ja zajmę się także kwiatami, gdzie je posadzić.
— W takim razie bierzcie się do roboty — uśmiechnął się Krzysztof. — A my tymczasem posadzimy te ziemniaki.
— Mamo, dobrze, iż się opamiętałaś — dodał. — Bo ciągle dla cioci Haliny i jej gromady. Niech sami kopią, skoro potrzebują.
— Trochę mi głupio… — westchnęła Barbara. — Uprzedzałam ją, ale chyba nie zrozumiała.
— Powiedziałaś — to powiedziałaś — machnął ręką syn. — Jej problem, jeżeli nie pojęła.

Halina z mężem zjawili się pod koniec sierpnia. Ziemniaki były już wykopane — lato suche, a zapowiadano deszcze. Dzieci złożyły plony w piwnicy. W szklarni zieleniły się zioła, na grządkach widać było rzodkiewkę. Wszystko — odrobinę.

— Coś u ciebie pusto — zmieszała się Halina, rozglądając po podwórku. — Wszystko już zebrane?
— Tylko ziemniaki — odparła Barbara.
— A po co te kwiaty? Zioła w szklarni? — dopytywała się Halina.
— Zioła — na sprzedaż, żeby ziemia nie stała odłogiem. Kwiaty — dla duszy. Roboty mało, a przyjemnie.
— Rozumiem… — przeciągnęła Halina, ale w głosie czaiło się niezadowolenie. — Dzieci pomogły, dobra rzecz. Mam nadzieję, iż wzięłaś moje rady o soli pod uwagę?
— Wzięłam. Soli nie będzie. I dżemów też — spokojnie odpowiedziała Barbara.
— A gdzie owoce? — zdziwiła się Halina.
— Część zamroziłam, resztę sprzedałam. Mnie dużo nie trzeba.
— Serio?! — Halinę zaczęło ponosić. — A my?
— Trzeba było przyjechać i zebrać — wzruszyła ramionami Barbara.
— Jak śmiesz?! — wybuchnęła Halina. — Ten dom był nasz, brata! Drzewa, krzewy — wszystko od ojca! A ty co, chcesz wszystko zagarnąć?
— Krzaki i drzewa odnowiliśmy ze Stanisławem — spokojnie odpowiedziała Barbara. — Ze starego została jedna jabłoń, i to kwaśna. A dom? Ty sama sprzedałaś nam swoją część. My nie prosiliśmy, ty zaproponowałaś. Teraz jest mój. Warzyw mniej, słoików nie ma. Dzieci w mieście nie mają gdzie przechowywać.
— Wiesz, jak to wygląda? — oburzała się Halina. — My sto kilometrów, a ty choćby łopaty nie podasz!
— Łopatę mogę dać — uśmiechnęła się Barbara. — Ale kopać nie będę.
— Ciociu Halino, a wasza działka? — wtrącił się Krzysztof. — Kupiliście ją, gdy sprzedaliście tu swój udział.
— Wszystko pamiętasz! — warknęła Halina.
— Oczywiście — kontynuował Krzysztof. — Pamiętam, jak brakowało wam pieniędzy, i ojciec dołożył. Wtedy rowerów nam nie kupił przez to. Potem się pokłóciliście, chcieliście część z powrotem. Za darmo. Dziwne, iż wciąż po jedzenie przyjeżdżacie. Nikt wam nic nie jest winien.
— Arogancki gówniarz! — wściekła się Halina. — Basia, pojedziemy na grób i wracamy. Spakuj nam słoików, ziół, trochę wszystkiego.
— Nie ma co pakować — odcięła Barbara. — Tylko zioła, jeżeli chcecie.

Halina, czerwona ze złości, trzasnęła drzwiami samochodu. Jej mąż mruknął coś o zepsuty dzień, i odjechali. Z pustą przyczepą.

— No i po sprawie, mamo — powiedział Krzysztof. — Teraz dadzą ci spokój. A placek się nie przypalił?
— Już wyjmuję! — zawołała z kuchni Agnieszka. — Niosę do altanki. Herbata gotowa. Co, wszyscy odjechali?
— Nie mieli czasu — uśmiechnął się Krzysztof. — Droga daleka.

Barbara pokochała nowe życie. Z Hanną stały się prawdziwymi przyjaciółkami, choćby wyjechały razem nad morze. Dzieci opłaciły wyjBarbara po raz pierwszy od lat poczuła, iż jej życie należy tylko do niej, a ziołowa altanka i kwiaty stały się symbolem długo wyczekiwanego spokoju.

Idź do oryginalnego materiału