**Gorzkie pomidory: jak przetwory zniszczyły rodzinne więzi**
Halina Kowalska, zmęczona po długim dniu, sięgnęła po telefon, żeby zadzwonić do sąsiadki. Nie zdążyła. Ledwo wzięła aparat w drżące dłonie, kiedy ten rozbrzmiał przeszywającym dzwonkiem, jakby zapowiadając burzę. Dzwoniła Krysia – siostra jej zmarłego męża, kobieta, której telefony zawsze niosły ze sobą niepokój. „Coś się stało?” – przemknęło przez myśl Halinie. Krysia dzwoniła rzadko, a każdy jej telefon był jak uderzenie pioruna.
Halina niepewnie odebrała.
– Halo, co ty tam robisz?! – od razu napadła Krysia, choćby nie witając się. – Szósty raz dzwonię!
– Nie zdążyłam dojść… – cicho odpowiedziała Halina, czując, jak zmęczenie ciężkim workiem zwisa na jej barkach.
– No jasne! – zaśmiała się Krysia, ale w jej śmiechu było coś kąśliwego. – Dzwonię nie bez powodu… Twoje pomidory w tym roku – same sól! Znam lepszy przepis, musisz spróbować…
– Nie będzie więcej soli – ostro przerwała jej Halina, a w jej głosie zabrzmiał stalowy ton. – I pomidorów nie będzie. Nic nie będzie.
– Jak to nic?! – Krysia zaniemówiła, a głos jej zadrżał ze zdumienia. – Co, obraziłaś się?
**9 miesięcy wcześniej**
Ile to razy Halina Kowalska, mieszkająca w cichej wsi pod Łodzią, marzyła, żeby zmniejszyć swój ogródek. Ale każdej wiosny wszystko zaczynało się od nowa. Rozsada, grządki, nasiona – jak zaklęte koło, z którego nie można uciec. W piwnicy kurzyły się słoiki z ubiegłorocznymi przetworami, których nie zabrali ani dzieci, ani liczni krewni.
Kiedyś mąż, Janek, pomagał we wszystkim: kopał, podlewał, zbierał plony. Ale dwa lata temu odszedł, i Halina została sama – przeciwko ogrodowi i niekończącemu się strumieniowi gości. Krewni Janka przyjeżdżali regularnie – odwiedzić grób, pogadać i, oczywiście, załadować torby wiejskimi smakołykami. Najczęściej pojawiała się Krysia, siostra zmarłego męża, ze swoimi wiecznymi prośbami i docinkami.
Dzieci Haliny przyjeżdżały rzadziej, ale pomagały z ziemniakami. Resztę robiła sama, szczególnie pielęgnowała pomidory i ogórki, nie ufając ich nikomu. Po tym, jak synowa kiedyś tak „wypielęgnowała” marchew, iż wszystkie siewki uschły, Halina w ogóle przestała dopuszczać kogokolwiek do upraw – no chyba iż jesienią, przy zbiorach.
– Mamo, po co ci tyle? – pytał syn Tomek. – Harujesz na tym ogródku jak niewolnica, a potem wszystko rozdajesz. Spójrz na sąsiadkę Marysię – u niej tylko kwiaty i sad owocowy. choćby je sprzedaje! Ty też mogłabyś warzywa sprzedawać, a nie rozdawać wszystkim jak leci.
– A co wy bez moich przetworów? – broniła się Halina, ale w głosie słychać było niepewność.
– Nam wystarczy para słoików, resztę kupimy w sklepie – mówiła synowa Kasia. – Policz: my bierzemy trochę, a ciocia Krysia wywozi pół ciężarówki – dla całej swojej rodziny. Jej wciąż mało! Czas żyć dla siebie, a nie dla nich.
– Wszystko tak, ale… – zaczęła Halina, ale Tomek ją przerwał.
– Koniec z „ale”! Czas na odpoczynek!
Halina wyjęła stare torebki z nasionami i zamyśliła się. Pomidory, ogórki, papryka, zioła – wszystko było w zapasie. Może dokupić nowe odmiany pomidorów i kopru? Ale tu się zatrzymała. Dzieci miały rację: po co jej to wszystko? Postanowiła, iż nie kupi nic więcej poza świeżymi ziołami. PrzHalina z uśmiechem wzięła pierwszą w życiu książkę ogrodniczą, której nie musiała dzielić z nikim, i postanowiła, iż od dzisiaj każdy pomidor będzie tylko dla niej.